Nowy rok i nowe plany teatralne. Od ostatniej, niezwykle udanej, wizyty w październiku minęło zaledwie kilka miesięcy, a wydawało się jakby to była cała wieczność. W międzyczasie brytyjskie media co chwilę podrzucały kolejne tytuły sztuk, gorące nazwiska aktorów i reżyserów, wydłużając tym samym naszą wish list do niebotycznych rozmiarów. Z czegoś trzeba było zrezygnować, ale niektóre sztuki zrezygnowały z nas … Z planu wycieczki ostatecznie musiały wypaść (ponoć świetne) jednoaktówki A Slight Ache / The Dumb Waiter, które w ramach Pinter at the Pinter prezentowali Danny Dyer i Martin Freeman oraz Home, I’m Darling . National Theatre postanowił nas dodatkowo dobić loterią na When We Have Sufficiently Tortured Each Other z Cate Blanchett. Loteria, która kiedyś dała nam możliwość obejrzenia wyprzedanych do ostatniego fotela Aniołów w Ameryce, tym razem okazała się nie dla nas. W leczeniu ran nie pomogły nawet późniejsze miażdżące recenzje tej sztuki.
***
Ale zapomnijmy o Cate… Zima to wbrew pozorom dobry czas na teatralną wycieczkę do stolicy Wielkiej Brytanii. Pogoda jest (zazwyczaj) lepsza niż w Polsce, loty i hotele nieco tańsze niż w sezonie, a i w centrum jakby spokojniej, bo mniej turystów. Szybciej można przemknąć z jednego teatru do drugiego, co jest niezwykle ważne, gdy przerwa między matinee a wieczornym spektaklem jest krótka, w planach wizyta pod stage door, a w brzuchu burczy jak diabli i wypada coś przekąsić w pobliskiej knajpce. Piątek nie jest natomiast dobrym dniem dla teatromanów. O ile w środy (lub zamiennie czwartki) oraz w soboty większość przybytków kultury gra dwa spektakle w ciągu dnia, o tyle piątek w Londynie zarezerwowany jest wyłącznie dla evening show. Pechowo, nasza podróż miała zacząć się w piątek z samego rana, a zakończyć w niedzielę po południu. To dawało możliwość obejrzenia zaledwie 3 spektakli. I w zasadzie do ostatniej chwili tak planowałyśmy wyjazd. W piątek wieczorem Company w Gielgud Theatre, w sobotę True West oraz jako wisienka na torcie (jak wtedy sądziłyśmy) – All About Eve w dobrze nam znanym Noël Coward Theatre. Tymczasem Ian McKellen zrobił nam nie lada niespodziankę i 2 tygodnie przed wyjazdem, dorzucił dodatkowe show w ramach swojej jubileuszowej trasy Ian McKellen On Stage. Szybka organizacja funduszy, nerwowe odświeżanie strony internetowej, chwila niepewności … i TA DA! bilety kupione!
Ian McKellen już raz nas zachwycił. W sierpniu ubiegłego roku miałyśmy zaszczyt widzieć go w nowej wersji Króla Leara wystawianej w Duke of York’s Theatre. Zrobił na nas niesamowite wrażenie. 79-letni wówczas aktor nie tylko niezwykle wiarygodnie wypadł w roli wpadającego w obłęd starego władcy, ale pokazał też niezwykłą, jak na swoje lata krzepę, przemawiając ze sceny przez przeszło trzy godziny, moknąc w scenicznym deszczu, a potem dzielnie i niesamowicie pokornie rozdając autografy pod stage door. Teraz czekało nas coś zgoła innego. Nie spektakl, bardziej spotkanie, gdzie swoją rolę odegrać mieli również widzowie.
Ale aby nie było tak pięknie i gładko, samolot, który z Wrocławia miał wylecieć bladym świtem i do tej pory zapewniał nam przylot na czas, tym razem miał prawie 2 godziny opóźnienia. Przez moment było nerwowo. Przebiegnięcie z Southwark na West End nigdy nie zajęło nam tak mało czasu! Jednak po przekroczeniu bram Piccadilly Theatre zapomniałyśmy o bożym świecie. Ian wszedł na scenę i przez przeszło 2,5 godziny zabawiał anegdotami z planu zdjęciowego Hobbita, wizyt w Buckingham Palace, zabawnymi uwagami pod adresem Judi Dench czy Maggie Smith. Wcielał się role Gandalfa, recytował z pamięci kilkanaście fragmentów z szekspirowskich sztuk, młodą fankę zaprosił nawet na scenę, by zaprezentować miecz i zrobić selfie. I nie było w tym wszystkich nic odkrywczego (wiele historii opowiadał już wcześniej w wywiadach i talk showach), ani oryginalnego w formie (na scenie leżało jedynie wielkie pudło, z którego aktor wyciągał kolejno rekwizyty). Jednak niesamowicie było to usłyszeć z jego ust, siedząc zaledwie kilka rzędów od sceny. Bardzo dobrze wydane 40 funtów!
Po spektaklu Ian ukłonił się niespodziewanie szybko i pozostawił szalejącą z radości i uwielbienia publiczność. Okazało się, że biegł do teatralnego foyer, gdzie z uśmiechem na ustach, w żółte wiaderko zbierał od publiczności datki na cele charytatywne. Od czasu do czasu pozował do zdjęć (na co niechętnym wzrokiem patrzyła ochrona teatru). Ci, którzy chcieli autograf musieli udać się na stage door.
Niespecjalnie lubimy stage door. Długie oczekiwanie bywa męczące, a do tego nie ma pewności czy aktor(ka) w ogóle wyjdzie, czy przypadkiem nie czmychnie innym wyjściem. Ale to fajna możliwość sprawdzenia jacy aktorzy są naprawdę. Żałujemy, że nie zostałyśmy pod stage door dla Ralpha Finnesa czy Andrew Scotta (mamy nadzieję nadrobić w przyszłości) czy Bryana Cranstona. Nadzwyczaj miło było natomiast spotkać Christiana Slatera, Alfreda Enocha oraz Stanley Townsenda, z którymi udało się zamienić kilka zdań. Jednak spora część gwiazd zachowuje bardzo duży dystans w kontaktach z fanami, jak chociażby Gillian Anderson, która rozdawała autografy zza teatralnej lady, zupełnie nie wchodząc w interakcje z publicznością. Z Ianem McKellenem jest podobnie. To niezwykle ciepły i uroczy człowiek, który zawsze znajdzie czas dla fanów, ale raczej nie nakłonisz go do rozmowy. Pomimo tego godzina spędzona w oczekiwaniu na stage door nie była stracona. Program podpisany, zdjęcie zrobione. Czas na kolejne wrażenia!
***
Długie oczekiwanie na autograf sprawiło, że czas do kolejnego spektaklu niepokojąco skrócił się. Na szczęście Piccadilly i Gielgud Theatre dzieli zaledwie kilka kroków. W międzyczasie zdążyłyśmy wpaść do pobliskiego Jamie’s Italian, w której na szczęście Jamie Oliver nauczył swoich kucharzy podawać pyszną pastę z zaledwie kilka minut. Te knajpy zawsze świetnie sprawdzają się, gdy czas nagli. Dobre jedzenie, a ceny podobne jak w innych w centrum Londynu. Napełnione włoskim makaronem wmaszerowałyśmy do Gielguda. Przed nami była (jak się okazało potem) niezaprzeczalnie najlepsza część wyjazdu. Ku naszemu zaskoczeniu (nie wiem czy wiecie, ale nie nie przepadamy za musicalami) Company podbiło nasze serca.





Spektakl znałyśmy z amerykańskiej wersji z Neilem Patrick Harrisem w roli głównej, która dostępna jest na Broadway HD. Nowojorski przekład musicalu jest poprawny, dobry aktorsko, ale, mało atrakcyjny w formie. Przy nim londyńskie Company to artystyczna i wizualna petarda. Produkcje dzieli 7 lat różnicy, co ewidentnie działa na korzyść Brytyjczyków, zwłaszcza jeśli chodzi o rozwiązania sceniczne. Niemniej jednak angielski musical ma jeszcze jedną przewagę. Reżyserka Marianne Elliott, znana z takich dzieł jak Dziwny przypadek psa nocną porą czy Anioły w Ameryce, zastosowała znacznie bardziej interesujący punkt wyjścia historii, który nadał sztuce ciekawszy kontekst i bardziej współczesny wymiar. 35-letniego zagorzałego kawalera (Bobby), który czym prędzej powinien pomyśleć o małżeństwie, Elliott zamienia w 35-letnią kobietę (Bobbie). Biorąc pod uwagę istniejące w społeczeństwie stereotypy oraz narzucane na kobiety role żon i matek, brytyjskie Company nadaje na niezwykle współczesnych falach. Przy tym jest rewelacyjny muzycznie i wizualnie. Fantastyczne scenograficzne rozwiązania Bunny Christie możecie zobaczyć w galerii powyżej albo w trailerze. Całości dopełniły fantastyczna obsada aktorska, wśród której prym wiodła ulubienica brytyjskiej sceny Rosalie Craig, piekielnie utalentowany Jonathan Bailey oraz legendarna Patti LuPone. Jeśli tak wyglądałby i brzmiały wszystkie musicale to z pewnością zostałabym fanką tego gatunku!
Bilety na Company miały wysokie ceny, ale po raz kolejny okazało się, że warto było trzymać rękę na teatralnym pulsie. Whatsonstage.com przez kilka dni sprzedawał bilety za pół ceny! Za £40 siedziałyśmy w trzecim rzędzie!
***
W sobotę naszła nas smutna myśl. Ledwo co przyjechałyśmy do Londynu, a już prawie byłyśmy na półmetku teatralnych atrakcji. Na pocieszenie jednak przed nami dwa głośne tytuły. Po śniadaniu w hotelowej restauracji poszłyśmy ulubioną trasą przez Queen’s Walk do centrum miasta. Jak zwykle wpadłyśmy do księgarni, by wydać parę funtów na książki, potem po zapas herbaty (do kolejnej wizyty w marcu musi starczyć). Na kawę zajrzałyśmy do ulubionego Farm Girl na Soho. Strasznie to małe miejsce (czasami trzeba poczekać na wolny stolik), ale mają pyszną kawę i serwują najlepsze pitaya bowl na świecie. Trzy kwadranse później kierowałyśmy się w stronę Vaudeville Theatre, by obejrzeć Johnny’ego Flynna i Kita Haringtona w True West.
W samolocie czytałam oryginalny tekst sztuki Sama Sheparda. To opowieść od dwóch braciach, którzy po wielu latach spotykają się ponownie. Poczciwy Austin (Harington) jest w trakcie pisania scenariusza do filmu i u progu podpisania umowy z hollywoodzkim producentem, kiedy nagle pojawia się przebiegły braciszek Lee (Flynn). Nie zważając na brata, Lee zamierza zacieśnić stosunki z producentem i zaproponować mu własny pomysł na film. Należy pochwalić casting do tej sztuki. Flynn (zwłaszcza po rewelacyjnej kreacji w Pod ciemnymi gwiazdami) idealnie pasuje do roli skomplikowanego, nieprzyjemnego typa, tymczasem Harington – łagodnego, potulnego człowieka.





Trochę obawiałyśmy się tego spektaklu. Krytycy zmiażdżyli go w recenzjach, przyznając nawet po jednej gwiazdce (!). Na szczęście, jak to zwykle bywa, to, co nie podoba krytykom, ma bardzo dobry odbiór wśród publiczności. Choć pierwszy akt rozpoczął się bez fajerwerków, a aktorzy odrobinę męczyli się z amerykańskim akcentem, to z minuty na minutę akcja nabierała tempa. Drugi akt pokazał świetne komediowe i dramatyczne oblicze odtworców głównych ról. O ile zupełnie nie obawiałam aktorskich możliwości Flynna, to o Haringtona martwiłam się już bardziej, zwłaszcza, że znałam go tej pory wyłącznie z Gry o Tron. Jak się potem okazało, zupełnie niepotrzebnie.
Po spektaklu stage door był obowiązkowy. Od dawna należymy do teamu Johnny’ego i szkoda byłoby przegapić taką okazję. Jednak zamiast oczekiwania pod drzwiami, okazało się, że aktorzy zbierali datki na cele charytatywne: Johnny w teatralnym foyer, a Kit u wyjścia ze sali. Rozwiązanie idealne! Zapolowałyśmy na Johnny’ego. Bez problemu dał się namówić na zdjęcie i autograf. Przesympatyczny człowiek!
Ku naszej uciesze, Audible ogłosił niedawno, że w kwietniu wypuści True West w wersji audiobooka z udziałem aktorów z londyńskiej wersji. Can’t wait!
***
Pozostał nam tylko jeden spektakl. Wyczekiwany All About Eve. Wyczekiwany z dwóch powodów. Ivo van Hove to reżyser, dla którego zawsze warto iść do teatru, niezależnie czy jest w nadzwyczajnej formie (Network, Hedda Gabler, Widok z mostu) czy nieco słabszej (Opętanie). Drugi powód to Gillian Anderson, która w 2014r roku fantastycznie zagrała rolę Blanche w Tramwaju zwanym pożądaniem (widziałyśmy wersję kinową, było to zanim wpadłyśmy na pomysł uprawiania turystyki teatralnej). Początkowo rolę Margo miała grać Cate Blanchett, potem ogłoszono, że van Hove niemal jednocześnie będzie realizował dwa projekty na londyńskich scenach. Oficjalnie mówiło się, że Blanchett zrezygnowała z All About Eve na rzecz When We Have Sufficiently Tortured Each Other z powodów konfliktów z innymi zobowiązaniami. Chodzą pogłoski, że chciała zagrać też coś bardziej oryginalnego (produkcja w National Theatre uchodził za dość odważną i niezbyt przyjemną w odbiorze).
Wracając jednak do All About Eve. To spektakl elegancki, zrobiony z rozmachem, piękną oprawą wizualną i muzyczną (PJ Harvey) oraz obiecującą obsadą aktorską (poza Anderson, Lily James, Monica Dolan, Julian Ovenden, Stanley Townsend). To też w 100 % spektakl typowy dla belgijskiego reżysera. Dlatego nie zaskakują już sceniczne rozwiązania, typowa dla niego scenografia, wykorzystywanie projekcji filmowych, wchodzenie z kamerą na zaplecze. Co prawda prowadzenie akcji od kuchni lepiej sprawdziło się chociażby w Network, a kobiecy punkt widzenia lepiej wybrzmiał w innej produkcji (Hedda Gabler), ale All About Eve to sztuka której warto dać szansę z wielu innych powodów. Może niekoniecznie wydawać funty na bilet do Noël Coward Theatre, ale na bilet do kina w ramach NT Live nie zaszkodzi. Zresztą mam wrażenie, że ten spektakl może lepiej sobie poradzić na kinowym ekranie niż na teatralnych deskach. Złośliwcy śmieją się, że Ivo van Howe, który lubić bawić się kamerą na scenie i w dużej mierze adaptuje filmy na potrzeby sceniczne (All About Eve, Network, Opętanie) mógłby wreszcie zdecydować się się na film…





Miło było obejrzeć na żywo Gillian Anderson i Monicę Dolan (po raz pierwszy) oraz Lily James (ponownie, wcześniej w Romeo i Julia). Wszystkie aktorki świetnie obsadzone: Anderson jako wyniosła, zdystansowana Margo, James jako energiczna, zachwycająca urodą Eve. Największe wrażenie jednak zrobiła na nas Monica Dolan. Widziałyśmy ją co prawda wcześniej wielokrotnie w filmach i serialach, jednak dopiero na scenie wyraźnie widać jej ogromne aktorskie umiejętności.
Ze spektaklu wyszłyśmy nieco rozczarowane, choć strasznie trudno jednoznacznie określić, co do końca w All About Eve poszło nie tak. To przyzwoity spektakl, dobrze zagrany, z piękną wizualną oprawą, ale zupełnie nie wywołuje emocji. Ogląda się go bez większego zaangażowania. Niby ciekawy temat, bo radzenie sobie z upływającym czasem, mijająca sława, zastępowanie starszego pokolenia młodszym to jeden z chętnie podejmowanych przez artystów tematów w różnych dziedzinach. Bardzo szkoda, że tym razem nie wybrzmiał jak należy.
***
Mimo drobnego zawodu jakim była produkcja z Gillian Anderson, do kraju wracałyśmy nadzwyczaj zadowolone, z głową pełną pomysłów na kolejne wyjazdy. Nie zawsze tak jest, że gwiazdy gwarantują najlepszą jakość. Wiemy to od dawna. Ale miło też być pozytywnie zaskakiwanym. Company, co do którego nie miałyśmy specjalnie oczekiwań wyrósł na faworyta wśród londyńskich produkcji, które widziałyśmy na żywo. Martwię się tylko, że gdy oprócz dramatycznego teatru zaczniemy oglądać również musicale to jak nic czeka nas bankructwo …
(A.)
Niesamowita historia. Zazdroszczę takich podróży. 😉 „Zwiedzanie” teatrów jest na pewno dużo ciekawsze niż chodzenie po mieście. 😛 Chętnie obejrzałbym kiedyś przedstawienie z udziałem gwiazd znanych z wielkich produkcji kinowych. 😉 Może jeszcze kiedyś się to uda. Zainteresował mnie zwłaszcza moment, w którym opisujesz rozdawanie autografów przez Iana McKellena. To chyba normalne u gwiazd z USA – ich format jest tak wielki, że nasze rodzime tuzy kinowego świata są bardzo małe.
To musi być szalenie przytłaczające, kiedy masz świadomość, że znają cię dziesiątki milionów ludzi na świecie i nigdzie nie poczujesz się w pełni anonimowy. Jako zwykli fani możemy mieć za złe aktorowi, że jest trudno dostępny nawet podczas rozdawania autografów. Jednak ciekawe jak my zachowalibyśmy się w takiej sytuacji?
Super tekst. Będę wracał po więcej. 🙂
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Dziękuję pięknie za komentarz. Pozdrawiam 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba