„Dare, always dare”

Październikowy maraton teatralny był czwartym i ostatnim w tym roku. Trochę mi smutno mi na myśl, że na kolejny wyjazd muszę czekać aż do lutego. Ale urlopu już niewiele zostało, a i świnka – skarbonka jakby nieco schudła ostatnio. Póki co, pielęgnuje w głowie miłe wspomnienia z wyjazdu i czekam na pokazy w kinie.

Najważniejszym punktem wycieczki był spektakl Antony & Cleopatra w National Theatre. Od dawna marzyłam, by zobaczyć Ralpha Fiennesa na żywo, na szczęście kino nie pochłonęło aktora całkowiecie i co kilka lat można go podziwiać na deskach londyńskich teatrów. Bilety na spektakl kupiłam już w lipcu (miejsca całkiem przyzwoite), ale na skutek małej zmiany planów musiałam je wymień na kilka tygodni przed wyjazdem. Całymi dniami czatowałam na stronie teatru w nadziei, że ktoś odda miejsca blisko sceny (bo nie po to przemierzam tyle kilometrów, by nie widzieć twarzy aktorów). Spektakl w tym momencie był prawie wysprzedany, ale wierzcie mi – na ponad tysięcznej widowni Olivier Theatre codziennie toczy się internetowe życie zwrotów i wymian. W końcu moja determinacja się opłaciła. Kupiłam bilety za 15 funtów w drugim rzędzie! National Theatre uznaje bowiem, że rzędy blisko sceny mają ograniczony widok (nonsens!) i zawsze sprzedaje je za pół darmo. Problem w tym, że te bilety schodzą jak ciepłe bułeczki i zwykle wykupują je posiadacze membershipu w pierwszym dniu sprzedaży. Ale dla chcącego, nic trudnego.

Antony & Cleopatra | National Theatre (foto: Johan Persson)

Spektakl okazał się warty zachodu. To piękna i dopieszczona wizualnie produkcja, całkowicie wykorzystująca ogromną przestrzeń Olivier Theatre. Reżyser Simon Godwin zna tą scenę bardzo dobrze, bo kilka lat temu z powodzeniem wystawił tu Wieczór Trzech Króli (pokazywany w polskich kinach). Niezaprzeczalna jest chemia między aktorami grającymi tytułowe role. Ralph Fiennes w rozchełstanej koszuli przypomina rozrywkowego i beztroskiego bohatera A Bigger Splash. Zaś ubrana w olśniewające kostiumy Sophie Okonedo zgrabnie balansuje między dostojeństwem bohaterki, a jej kapryśną i dowcipną naturą. Trzeba przyznać, że aktorzy prowadzą swoje postacie dość ryzykownie, czasami na granicy karykatury, ale panują nad nimi na tyle, by w drugiej części wiarygodnie i wzruszajaco pokazać ich tragiczne losy. Finał jest zaskakujący, choć nie z powodu śmierci bohaterów (jak to u Szekspira – everybody dies), ale z powodu pojawiającego sie na scenie prawdziwego … węża. Był to najczęściej komentowany fragment przedstawienia na teatralnym foyer (ponoć informacja o żywym zwierzęciu pojawia się na stronie teatru, ale zdaje się, że prawie nikt nie doczytał).

Gorąco namawiam Was do wizyty w kinie, gdy Antony & Cleopatra trafią do repertuaru (transmisja w kilku kinach przewidziana jest na 6 grudnia). Przygotujcie się na długi wieczór (sztuka trwa 3,5 godziny), ale piękna i pomysłowa inscenizacja oraz doskonałe kreacje aktorskie (poza Fiennesem i Okonedo, wybitna rola Tima McMullana ) zrekompensują Wam niedogodności długiego siedzenia w fotelu. 

Najbardziej zagadkową częścią teatralnego maratonu był spektakl w Bridge Theatre. Wybierałyśmy się na tzw. preview, czyli pokaz przedpremierowy, który dopuszcza zmiany w przedstawieniu przed oficjalną premierą. W mediach nie było żadnych informacji, a opis dramatu widniejący na stronie teatru zdradzał jedynie, że głównym bohaterem sztuki jest duński bajkopisarz Hans Christian Andersen. Ale jako rekomandacja wystarczyło to nazwisko – Martin McDonagh – laureat Złotego Globu za najlepszy dramat –  Trzy billboardy za Ebbing, Missouri oraz twórca takich scenicznych komedii, jak Kaci, Kaleka z Inishmaan czy Porucznik z Inishmore.

A Very Very Very Dark Matter Bridge Theatre London
A Very Very Very Dark Matter | Bridge Theatre (foto: Manuel Harlan)

Skoro centralną postacią jest pisarz, na którego baśniach wychowały się pokolenia dzieci, a główną rolę gra pojawiający się często w kinie kierowanym do młodszych widzów – Jim Broadbent, przeszło mi przez myśl, że Bridge Theatre na koniec roku dorzucił do repertuaru coś na wzór Opowieści wigilijnej. Ale wystarczyło kilka miniut, by przekonać się, jak bardzo byłam w błędzie. Nie chodzi nawet o to, że słowo na „f” pojawia się równie często, co w Wilku z Wall Street, a na scenie przeklinają nawet dzieciaki. Very Very Very Dark Matter  to bardzo mroczna sztuka McDonagha, która ma obrażać i prowokować.

Pomysł fabularny jest genialnie makabryczny. Oto na strychu w domu Andersena w drewnianym pudełku o wielkości 3 stóp, skrywany jest sekret jego twórczej płodności. Ów sekret ma na imię Marjory, pochodzi z Kongo i ma jedną nogę (drugą porywacz odciął i sprzedał). Ma niezwykły talent pisarski, ale opowieści podpisuje nazwiskiem porywacza… Oj, przyznacie, że McDonagh śmiało sobie poczyna, kreaując bajkopisarza na rasistowskiego sadystę. Ale dramaturg dopiero się rozkręca. Wykorzystuje prawdziwą historię 5-tygodniowgo pobytu Andersona w posiadłości innego słynnego pisarza – Charlesa Dickensa, by poddać w wątpliwość pochodzenie również jego dzieł.

Nie jest to najlepsza komedia jaka wyszła spod pióra brytyjsko – irlandzkiego autora, ale pomysł jest absolutnie genialny i zuchwały. Od teraz nazwisko Hansa Christiana Andersena i Charlesa Dickensa będę wywołwały u mnie ataki śmiechu. Jim Broadbent jest znakomity jako arogancki i sadystyczny baśniopisarz. W duecie z Philem Danielsem, grajacym Dickensa, przyprawia o ból przepony. Świetnie wypada debiutująca na scenie Johnetta Eula’Mae Ackles w roli uwięzionej ghostwriterki (niesamowite, jak brytyjski teatr potrafi na scenie mainstreamowej znaleźć miejsce dla niepełnosprawnych aktorów). Przedstawienienie ma piękną oprawę wizualną. Zachwyca zwłaszcza ponury, zagracony strych Andersena z dyndającymi z sufitu szmacianymi lalkami (ponoć niektore robił sam Broadbent). Mroczna muzyka powoduje ciarki na plecach za każdym razem, gdy gaśnie światło przy zmianach scenograficzych, podobnie jak niepokojący głos narratora (Tom Waits z offu – „If you were a Congolese pygmy, imprisoned for 16 years in a three-foot by three-foot mahogany box, with just some paper and a pencil for company… how would you go about hanging yourself?” )

Miałam nadzieję, że A Very Very Very Dark Matter pojawi się na ekranach kina w ramach NT Live, jak większość przedstawień z Bridge Theatre, ale patrząc na dość surowe oceny większości krytyków, wypuszczenie tego tytułu stoi pod znakiem zapytania. Jednak śledząc komentarze na facebooku teatru można odnieść wrażenie, że przedstawienie bardziej podoba się zwykłym odbiorcom sztuki, niż urażonym zuchwałością McDonagha recenzentom. Ciekawa jestem jakie będą dalsze dzieje tego dramatu. Czy będzie on równie chętnie wystawiany jak wcześniejsze dzieła pisarza?

Gdy planuję maratony teatralne, staram się dawkować Szekspira. Spektakle na bazie jego dzieł są z reguły bardziej wymagające, bardzo długie i bardziej przytłaczające. Ale nie mogła sobie odmówić Measure for Measure w ukochanym Donmar Warehouse. Reżyserka, Josie Rourke (pokazywane w kinach – Niebezpieczne związki, Święta Joanna i Koriolan) zapowiedziała bardzo aktualną adaptację nawiązującą do ruchu #MeToo. Role główne zamiennie grają Hayley Atwell (Agentka Carter, Howards End) oraz Jack Lowden (Dunkierka). Opis przedstawienie okazał się jednak mylący, a celowo przed wizytą w Donamrze nie czytałam recenzji. Ale podsłuchując rozmowy na teatralnym foyer, zrozumiałam, że nie tylko mnie zaskoczyła forma przedstawienia. Założyłam bowiem, że raz aktorka gra rolę żeńską, innym razem męską. Tymczasem Atwell zawsze jest Izabelą, a Lowden zawsze gra Angela. Zgrabnie pocięta i przepisana sztuka Szekspira wystawiana jest dwukrotnie – raz akcja się dzieje w 1604 roku, a chwilę przed antraktem Rourke przenosi nas do współczesnych czasów. W pierwszej części Izabela jako zakonnica musi odpierać ataki wpływowego namiestnika, w drugiej części Izabela jako silna i pewna siebie kobieta sukcesu napastuje młodego mężczyznę.

Measure for Measure | Donmar Warehouse (foto: Manuel Harlan)

Trzeba mieć sporo odwagi i mocny zespół aktorski, by odważyć się serwować widzom dwukrotnie ten sam tekst w ciągu jednego popołudnia. Ale Josie Rourke ma wszystkiego w nadmiarze. W czasie przerwy, gdy zrozumiałam w pełni przewrotny pomysł reżyserki, zaczęłam obawiać się, czy aktorzy zdołają utrzymać uwagę widza przez kolejną godzinę wygłaszając dokładnie te same kwestie. Ale druga część, wzbogacona o współczesny kontekst i bardzo nowoczesną formę (mistrzowsko zaaranżowana gregoriańska muzyka wymieszna z hip hopowym brzmieniem) wypada jeszcze ciekawiej. Atwell i Lowden grają wyśmienicie, a zadanie mają trudniejsze niż reszta obsady (wkuwają obie role na pamięć). Aktorzy drugiego planu grają to samo po raz drugi, ale żaden z nich nie powiela swojej kreacji z pierwszej części, postacie są skutecznie przefiltrowane przez współczesny kontekst.

Donmar Warehouse jak zwykle dostarczył mi miłych teatralnych wrażeń. Cenię to miejsce za kameralność (choć z racji małej widowni trudno zdobyć bilety na ostatnią chwilę) i ciekawy dobór repertuaru. W tym teatrze nie funkcjonuje stage door. Byłam na popołudniowym przedstawieniu, po którym większość obsady wysypała się przez główne wyjście, gawędziła z widzmi i cierpliwie robiła selfie. Hayley Atwell nie pojawiła się, za to na Jacka Lowdena czekała rzesza wiernych fanek, które rozpieszczały go nie tylko miłymi słowami, ale również prezentami. Chyba muszę nadrobić filmografię tego młodego aktora, mam wrażenie, że coś mi uknęło.

The Height of The Storm, który miałam okazję zobaczyć w Wyndham’s Theatre, to aktorski master class w wykonaniu Jonathana Pryce’a i Eileen Atkins. W sztuce francuskiego dramaturga – Floriana Zellera, weterani sceny wcielają się w role małżonków z 50-letnim stażem. To piękna i bardzo poruszająca opowieść, która sprawia ogromne trudności interpretacyjne. Po wyjściu z teatru zastanawiasz się, co się właściwie wydarzyło. Małżonkowie borykają się z niemożliwą do zniesienia pustką po stracie ukochanego partnera. Ale nie wiadomo, czy to Madeleine odeszła, czy może André. Pod koniec spektaklu zaczyna świtać myśl o bardzo prawdopodobnym, samobójczym pakcie głównych bohaterów.

The Height of The Storm | Wyndham’s Theatre, London
The Height of The Storm | Wyndham’s Theatre (foto: Hugo Glendinning)

To, co się wydarzyło, nie ma tak naprawdę wielkiego znaczenia. W The Height of The Storm chodzi o uczucia, a ten spektakl ma taki ładunek emocji, że trudno nie uronić łezki. Cieszę się, że mogłam zobaczyć na żywo Jonathana Pryce’a. Wcześniej ledwo zauważałam tego walijskiego akora, teraz wypatruję produkcje z jego udziałem. Dla mnie zawsze będzie ukochanym Don Kichotem z ostatniej wersji Terry’ego Gilliam’a (jeśli nie widzieliście, to koniecznie musicie nadrobić Człowieka, który zabił Don Kichota … i jeszcze Żonę … i Do ciebie, Philipie).

W Londynie zwykle stronię od teatru zaangażowanego politycznie. Z dwóch powodów – po pierwsze: nie zawsze brytyjski kontekst jest dla mnie jako turysty w pełni zrozumiały, po drugie: polscy twórcy teatralni są specjalistami od komentowania sytuacji politycznej w kraju, więc mam ochotę od tego czasem odpocząć. Ale nie mogła zignorować 5-gwiazdkowego spektaklu, który szturmem zdobył najpierw off-West End (sztuka debiutowała na deskach teatru Young Vic), a potem West End (po transferze do Playhouse Theatre).

The Jungle opowiada o wielokulturowej społeczności obozu we francuskim Calais oraz wolontariuszy przybyłych z Wielkiej Brytanii, którzy wspólnie walczą o lepszy byt na tym kawałku ziemi. Sceniczną historię napisali ludzie z zewnątrz (Joe Murphy & Joe Robertson), którzy na świat patrzą oczami swoich bohaterów pochodzących z różnych zakątków świata. Nie prawią morałów, a jedynie pozwalają wybrzmieć ludzkim historiom, które mówią o stracie i strachu, tak samo często, jak o nadziei.

kulturalnie po godzinach
The Jungle | Playhouse Theatre (foto: Marc Brenner)

The Jungle nie jest typowym wyciskaczem łez, choć wiele razy bliska byłam płaczu (dziewczyna koło mnie ryczała na całego). Dużo w spektaklu dowcipów oraz dynamicznych fragmentów, ze śpiewem i tańcem. To zgrabne rozłożenie akcentów powoduje, że spektakl zamiast przygnębiać, podnosi na duchu. Co więcej, z powodu nietypowej formy, pozwala widzom całkowicie zaangażować się w to, co dzieje się na scenie. W Playhouse Theatre wymontowano siedzenia na najniższym poziomie, a widzów zaproszono na afgańskiej kawiarni. Gdy kupowałam bilety, w kafeterii nie było już miejsc (sztuka świetnie się sprzedaje), więc przedstawienie musiałam ogladać z wyższego poziomu (Cliffs of Dover). Ale dzięki zamontowanym telebimom nie straciłam niczego, co działo się w rożnych zakątkach sceny. W obsadzie The Jungle nie ma zbyt wielu rozpoznawalnych nazwisk (i jak na złość, tuż przed wizytą w teatrze Alex Lawther opuścił ekipę spektaklu), ale cały zespół dał z siebie absolutnie wszystko. Ten temat dramatu i oryginalna inscenizacja broni się bez gwiazd.

Szkoda, że nie mogłam sobie pozwolić na dłuższy pobyt w Londynie. Nie wszystko, co chciałam zobaczyć, udało mi sie wcisnąć w plan. Pomimo, że nie przepadam z musicalami, najbardziej żałowałam, że w odstwkę poszło Company z Patti LuPone w reżyserii Marianne Elliott. Po powrocie przeczytałam jednak, że spektakl zagośości na West Endzie do marca przyszłego roku. To byle do wiosny!

(M.)

2 Komentarze Dodaj własny

  1. Flora Eerschay pisze:

    Strasznie intrygujące są te londyńskie recenzje 🙂 ja na pocieszenie wybiorę się niedługo do Legnicy na Popiół i diament 😉 przepraszam za niedyskretne pytanie, ale skąd takie zdjęcia? Producenci je udostępniają, czy same macie możliwość zrobić?

    Polubione przez 1 osoba

    1. Kulturalnie Po Godzinach pisze:

      To są zdjęcia z oficjalnych stron teatrów. Zdjęć w teatrze nie wolno robić, bo obsługa jest gotowa za to wykręcić ręce 😉

      Polubione przez 1 osoba

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s