Company | Gielgud Theatre, London

Choć nie przepadam za musicalami, to obok tej produkcji nie mogłam przejść obojętnie. Marianne Elliott to jedno z najbardziej elektryzujących nazwisk w teatralnym świecie, to ona dwa lata temu stworzyła doskonałą wersję Aniołów w Ameryce , a jeszcze wcześniej wystawiła znakomitą adaptację książki Marka Haddona Dziwny przypadek psa nocną porą. Tym razem wzięła na warsztat słynny musical Stephena Sondheima i George’a Furtha z lat siedemdziesiątych – Company. A krytycy znad Tamizy oszaleli na punkcie nowej, świeżej wersji musicalu, przyznając jej zasłużone pięć gwiazdek.

Company znałam wcześniej z nowojorskiej wersji z 2011 roku z Neilem Patrickiem Harrisem w roli głównej (tytuł dostępny jest na portalu BroadwayHD). Przyznam, że choć obejrzałam spektakl z przyjemnością, to jednak treść zupełnie do mnie nie trafiła. A przecież powinna! Twórcy opowiadają bowiem o moim pokoleniu, trzydziestoparolatkach, którzy stoją w obliczu trudnych życiowych decyzji. Główny bohater to 35-letni mężczyzna o imieniu Bobby, który umawia się niezobowiązująco z trzema kobietami, podczas gdy, wszysycy jego przyjaciele są już w poważnych związkach. Gdy oglądałam show z Broadwayu nie wiedziałam co mi w nim nie gra. Dotarło to do mnie dopiero, gdy poznałam wersję zaproponowaną przez Marianne Elliott.

COMPANY, photography by Brinkhoff / Mögenburg

W Londynie miejscego Bobby’ego zajmuje ona – singielka o imieniu Bobbie. W zasadzie bohaterka nie różni się niczym od jej męskiego poprzednika. Jest piękna, niezależna, lubi się zabawić, umawia się niezobowiązująco na randki z trzema partnerami. Ma grono oddanych (i ustatkowanych) przyjaciół, którzy doradzają jej w sprawach sercowych, próbują zeswatać ze znajomymi. Elliott nawet nie musi tłumaczyć swojej wizji (dialogi i teksty piosenek uległy niewielkim zmianom w stosunku do oryginału), ale współczesny odbiorca w mig zrozumie kontekst londyńskiej wersji. Mężczyna (Bobby) nie musi z niepokojem zerkać na tykający zegar biologiczny, nie musi wybierać między karierą a macierzyństwem, nie musi przejmować się tym, że rozrywkowy styl życia zostanie nieprzyjemnie skomentowany przez osoby trzecie. Dla kobiety (Bobbie) wszystko to ma znaczenie. Obawy towarzyszące głównej bohaterce (choć nie wypowiedziane wprost ze sceny), początkowo urastają do niewyobrażalnych rozmiarów, co sugeruję urodzinowe balony 3 i 5 ledwo mieszczące się w mieszkaniu Bobbie. Ale z czasem balony sie kurczą (rewelacyjna scena przywołująca na myśl Alicję w Krainie Czarów), a niepokoje maleją i przestają być powodem codziennej frustracji.

Company – Photography by Brinkhoff / Mögenburg

Jestem zaskoczona, że dopiero w 2019 roku ktoś odważył się zmienić płeć bohatera musicalu. Od teraz główną rolę powinny grać wyłącznie kobiety. Genderowych (i uzasadnionych) zmian w sztuce Elliot jest jeszcze kilka. Ja wspomnę jeszcze o jednej istotnej, która ponoć wypłynęła w bardzo późnej fazie pracy nad musicalem. Otóż postać Amy, targanej sprzecznymi emocjami panny młodej, zajął miejsce równie nerwowy Jamie, narzeczony Paula. Tym sposobem po raz pierwszy w historii musicalu Sondheima mamy gejowską parę na miarę współczesnych czasów.

W pierwotnych planach Company można było obejrzeć do grudnia 2018 roku, ale producenci zdecydowali się przedłużyć run do końca marca. Tylko dlatego udało mi się zasiąść na widowni Gielgud Theatre. Cieszę się, że ta decyzja nie spowodowała zmian w obsadzie i mogłam obejrzeć aktorów pracujących przy projekcie od samego początku. Olśniewająca, rudowłosa Rosalie Craig w roli głównej skradła moje serce. Poruszająco śpiewała solowe kawałki Bobbie, a na scenie nagle robiło się pusto. Nic dziwnego piękny, silny wokal artystki nie potrzebował żadnego wsparcia. Patti LuPone w roli zadziornej rozwódki Joanne wypadła rewelacyjnie i zupełnie inaczej niż w broadwayowskiej wersji z 2011 roku. The Ladies Who Lunch zabrzmiało cudownie świeżo. Piekielnie utalentowany Jonathan Bailey wylał hektolitry potu w najtrudniejszej chyba piosence musicalu – Getting Married Today, ale wysiłek się opłacił. Publiczność oszalała. Rewelacyjny był Richard Fleeshman w roli niezbyt bystrego chłopaka Bobbie i przekonał mnie nawet do nasłabszego utworu musicalu – Barcelona (potem przeczytałam, że aktor ma na swoim koncie sukcesy jako wokalista, występował między innymi jako support przed Eltonem Johnem). Moim ulubionym fragmentem Company pozostanie chyba You Could Drive a Person Crazy w wykonaniu chłopaków Bobbie (Fleeshman, George Blagden i Matthew Seadon-Young).

Company nie ma w zasadzie słabego elementu. Kreatywna Bunny Christie jak zwykle zaskakoczyła znakomitymi rozwiązaniami scenicznymi. Ciekawe aranżacje muzyczne oraz intersująca choreografia odświeżyły znane utwory.

Marianne Elliott rozumie potrzeby współczesnego widza. Dba nie tylko o aktualność opowiadanych historii, ale również o formę, dostarczając wybrednemu odbiorcy rozrywkę na najwyższym poziomie. Potrafi rozkochać w musicalu tych, którzy na co dzień stronią od tego gatunku. Jestem na to najlepszym przykładem. Przez ponad dwie godziny spędzone w Gielgud Theatre uśmiech nie schodził mi z twarzy. I gdybym tylko mogła zobaczyć to przedstawienie ponownie, nie wahałabym się ani chwili. Teraz jednak pozostają mi wspomnienia i odtwarzanie na okrągło piosenek z musicalu na Spotify.

(M.)

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s