Jeszcze trzy tygodnie temu świat był odrobinę lepszym miejscem. Dzisiaj czuję się jakbym była bohaterem filmu Soderbergha albo odcinka Black Mirror. Chciałabym już dojść do napisów końcówych, ale tylko pod warunkiem, że poprzedzałby go ckliwy happy end… Wracając do lepszych czasów… Na koniec lutego udało mi się zorganizować wyjazd do Londynu. Pogoda była okropna, słońce widziałam tylko na płycie lotniska, na powitanie i pożegnanie miasta, poza tym wietrzenie, mokro i zimno. Na szczęście całe cztery dni wypełnione były teatralnymi atrakcjami. W sumie siedem przedstawień.
Zaczęłam od musicalu. Dear Evan Hansen szturmem zdobył Broadway i zgarnął mnóstwo nagród Tony. Londyńska wersja trafiła na deski Noel Coward Theatre w listopadzie i również podbiła serca widzów na Starym Kontynencie. Przyznam szczerze, że nie byłam pewna czy kupować bilety na to właśnie przedstawienie. Książkę czytałam kilka miesięcy wcześniej i nie zrobiła na mnie większego wrażenia. To historia chłopaka, na którego większość dzieciaków w szkole nie zwraca uwagi. Evan niezbyt łatwo nawiązuje kontakty, nie lubi być w centrum uwagi. Po śmierci szkolnego kolegi, nastolatek puszcza w obieg niewinne kłamstwo, które nie tylko zbliża go do rodziny zmarłego i czyni popularnym wśród rówieśników, ale również daje mu poczucie przynależności i celu. Na papierze trochę to wszystko brzmiało płasko i naiwnie. Ale na scenie – eksplozja emocji! Nie wiem czy spowodowały to piosenki, czy świetni aktorzy, którzy wykreowali złożone postaci uczniów i ich rodziców, ale przedstawienie naprawdę chwytało za serce. Przede mną siedział duży, łysy facet, wyglądał na takiego, co wie jaki zrobić użytek ze swoich mięśni, a w czasie spektaklu wciśnięty w fotel, nieustannie wycierał łzy w rękaw swojej koszuli. Nawet się nie przejmował, że wszyscy widzą…Musical zapewne na dłużej zagości w Londynie, być może powędruje do innego teatru, jeśli będziecie mieli okazję, to skuście się koniecznie. Nie ma potrzeby kupować drogich miejsc, nawet lepiej usiąść w teatrze na wyższym poziomie. Stamtąd bardziej docenicie oprawę wizualną przedstawienia.




Późnym wieczorem podreptałam do National Theatre, by zobaczyć Rafe Spalla w monodramcie Death of England. Spalla widziałam kilka lat temu na deskach National Theatre w Heddzie Gabler w wersji Ivo van Hove. Wówczas wybornie zagrał wyjątkowo podłą postać. Na scenie był głośny, pewny siebie, wręcz agresywnie zagarniał dla siebie całą przestrzeń, czasem spychając (znakomitą, zresztą) Ruth Wilson na dalszy plan. Po kilku latach przerwy, aktor powrócił na deski Narodowego, ponoć swojego ulubionego teatru. W artykule, który czytałam przed premierą Death of England, aktor z czułością opowiadał o tym, jak dostawał od swojego ojca (wybitnego Timothy’ego Spalla, oczywiście) 40 funtów tygodniowo, które w całości przeznaczał na spektakle w National Theatre. Oj, mogłabym się z nim kumplować…To nie zbieg okoliczności, że najważniejsza scena w Londynie opowiada o upadku kraju, tuż po tym, jak Anglia ogłosiła rozwód z Unią Europejską. Ale pomysł na dramat powstał wcześniej, około sześć lat przed Brexitem, jako jedna z kilku minisztuk prezentowanych w ramach współpracy Guardiana i Royal Court Theatre (klik). Teraz twórcy rozwinęli 9-minutowy dramat w pełnometrażową sztukę. Jej bohaterem jest 39-letni Michael z Essex, którego ojciec umiera na zawał serca. Mężczyzna musi zmierzyć się nie tylko z ogromnym bólem, ale również z prawdą o ojcu, który był rasistą i zagorzałym zwolennikiem haseł typu: „Anglia dla Anglików”. Wbrew pozorom Death of England nie tyle analizuje politycznej zawieruchy w Wielkiej Brytanii, a zagląda w głąb skomplikowanej natury ludzkiej. Dobrze, że przeczytałam dramat przed wizytą w teatrze, bo Spall wypluwa słowa z prędkością karabinu maszynowego, wciela się w różne postaci, zmienia akcenty, bełkocze w narkotykowym albo pijackim transie. W niektórych momentach trudno za nim nadążyć. Łatwo można zapomnieć, że to sztuka w formacie one-man-show, bo aktor jakimś cudem wypełnia ogromną teatralną przestrzeń. Biega jak szalony po scenie przypominającej kształtem krzyż św. Jerzego, zaczepia publiczność, częstuje krakersami. Pewnie po 1,5 godzinnym przedstawieniu Spall leży w garderobie podpięty do jakiejś ładowarki. Inaczej nie da się tego wytłumaczyć…



Następnego dnia znowu wydeptuję tę samą ściężkę do National Theatre. Tym razem skusiło mnie nazwisko dramaturga. Tony Kushner ma słabość do opasłych dzieł (patrz: Anioły w Ameryce). Tym razem adaptuje dramat Friedricha Dürrenmatta – The Visit, a właściwie The Visit or The Old Lady Comes to Call. Przedstawienie trwa 3 godziny 30 minut, to dużo, jak na londyńskie standardy, ale na szczęście w ogóle tego nie czuć. Akcja sztuki została przeniesiona z Niemiec do amerykańskiej mieściny, dotkniętej przez powojenną recesję. Claire Zachanassian (wyśmienita Lesley Manville) wraca do swojego rodzinnego miasta jako najbogatsza kobieta świata. Miejscowi mają nadzieję, że jej przybycie odmieni ich losy. Jednak Claire ma dla nich propozycję nie do odrzucenia: pieniądze w zamian za sprawiedliwość. Motyw kobiety szukającej zemsty na mężczyznach, to dość popularny obecnie trop w popkulturze. Może właśnie w odpowiedzi na ten trend National Theatre zdecydował się wystawić na swoich deskach przeszło 50-letnią sztukę. Choć bohaterka dramatu ma zdecydowanie więcej siwych włosów niż większość współczesnych filmowych antybohaterek, to bystrości umysłu i ciętej riposty, wiele z nich mogłoby jej tylko pozazdrościć. Lesley Manville gra wybornie, sprawnie balansując między komicznymi i dramatycznymi momentami. Kroku dzielnie dotrzymuje jej Australijczyk – Hugo Weaving (znany z Matrixa i serialu Partick Melrose) w roli mężczyzyny, który niespodziewanie musi zmierzyć się z konsekwencjami swoich młodzieńczych decyzji. The Visit zachwyca rozmachem, jakiego wymaga największa scena Narodowego. Prawie 30-osobowa obsada wpierana jest w niektórych momentach podobnym wielkościowo chórem. Zagospodarowany jest każdy centymetr ogromnej sceny, która raz zmienia się w stację kolejową, salę balową, sklep, a nawet cmentarz. Nastrojowa muzyka na żywo nadaje przedstawieniu wyjątkowej atmosfery.




Wieczorem, dla odmiany, udałam się na bardzo krótkie przedstawienie w nastrojowym, pachnącym gorącymi magdalenkami – Bridge Theatre. Choć dramat A Number autorstwa Caryl Churchill ma zaledwie kilkadziesiąt stron, to nie czyta się go łatwo. Każdy akt to rozmowa ojca z synem. Dużo w niej niedopowiedzeń, urwanych zdań, lakonicznych odpowiedzi. Ten tekst dopiero zaczyna żyć na scenie, dzięki aktorom, takim jak Colin Morgan i Roger Allam. Nie wiem, który z nich ma trudniejsze zadanie. Allam grający ojca, który zdecydował się na sklonowanie syna i teraz mierzy się z moralnymi konsekwncjami tej decyzji, czy Morgan wcielający się w trzy całkowicie odmienne postaci syna (oryginał i jego dwie kopie). Jedno jest pewne, tworzą razem doskonały tandem, w którym starszy aktor steruje dramatyzmem, a młodszy dynamiką. Pozornie sztuka Churchill nie jest specjalnie wymagająca wizualnie, akcja dramatu nie wychodzi bowiem poza salon w mieszkaniu Saltera (ojca). Ale Lizzie Clachan odpowiadająca za scenografię, wprawiła widzów z niemałe zdumienie. Niby przez cały czas bohaterowie znajdują się w tym samym salonie ze skórzaną kanapą i ławą w centrum, ale pomieszczenie obraca się z każdym nowym aktem, prezentując widzom inny zakątek mieszkania. Wykorzystała do tego króciutkie, zaciemnione przerwy między 5 aktami sztuki, którą służą Morganowi do ekspresowej zmiany garderoby, uczesania (również akcentów i mowy ciała) pomiędzy kolejnymi wcielaniami… O A Number, możnaby powiedzieć: mała rzecz, a cieszy. 60-minutowe przedstawienie, dwóch aktorów, skromna oprawa wizualna, a tyle emocji i twórczej kreatywności.



Każdy mój wyjazd ma jakiś gwóźdź programu – spektakl wokół, którego planuję cały wyjazd. Tym razem był nim Cyrano de Bergerac w świetnej, świeżej wersji napisanej przez Martina Crimpa, wyreżyserownej przez Jamiego Lloyda. Pomysł jest genialny w swej prostocie, choć troszkę brzmi znajomo. Podobnie, jak w Betrayal Lloyd postawił na siłę tekstu i talent aktorów. Scena jest prawie pusta, aktorzy grają mocno wysunięci do przodu, by nie tworzyć dystansu między nimi a widzami. Wszystko jest umowne, począwszy od głównego bohatera, który w oryginale odstrasza ludzi swoim wyglądem. A Lloyd przekornie obsadził w roli tytułowej Jamesa McAvoya, na którego widok zapewne wiele żeńskich, a i może męskich, serduszek bije mocniej. Nie przyprawił mu nawet gigantycznego nosa. Patrzymy zatem na tego czarującego Szkota z zawadiackim uśmiechem i łobuzerskim błyskiem w oku i musimy uwierzyć mu na słowo, gdy skarży się: „It’s not bad enough to be ugly – but to be ugly and in love…” I wierzymy, wierzymy jego smutnym oczom, łzom spływającym z policzka, łamiącemu się głosowi. McAvoy nawija sporo jak na mistrza słowa przystało, a do tego z naturalnym szkockim akcentem, albo jak to mówią na Wyspach – Glaswegian. Poza tym pręży muskuły w pojedynkach…rapowych, bo u Lloyda słowa ranią równie głęboko jak szable. McAvoy jest siłą napędową tego przedstawienia, nie da się zaprzeczyć, ale sukces tego przedstawienia to suma starań artystów na wszystkich frontach – od znakomitego tekstu Crimpa i ryzykownej wizji Lloyda, porzez kostiumy, scenografię, po kreacje aktorskie i umiejętności wokalne (pani od beatboxu). Szkoda, że oglądałam ten spektakl w przedostatni dzień runu, gdybym była wcześniej, pewnie skusiłabym się na powtórkę (jak na Betrayal). Na szczęście, jest szansa, że przedstawienie pojawi się w polskich kinach w ramach NTLive, ale będzie trzeba uzbroić się w cierpliwość. Jak zwykle dobre sztuki w ostatnich dniach pokazów ściągają do teatru gwiazdy. Przed rozpoczęciem spektaklu powiedziałam do siostry: Rozglądaj się, na pewno ktoś sławny siedzi na widowni. Jak tylko to powiedziałam w oczy rzucił mi się Riz Ahmed wciśnięty w fotel, z naciągniętą na oczy czapką bejsbolową i kapturem. Nikt mi nie umknie.




Na ostatnie matinée udałam się do Harold Pinter Theatre na Uncle Vanya w reżyserii Iana Ricksona, którego spektakle regularnie pojawiają się w grafiku moich wycieczek. Rickson zwykle pracuję z gwiazdami większego formatu, tym razem zaprosił do współpracy Toby’ego Jonesa i Richarda Armitage’a. Pierwszego miałam okazję oglądać na żywo w The Birthday Party, drugi jedynie swoim aksamitnym głosem czytał mi książki do snu (na Audible mam kolekcję książek, którą czyta Brytyjczyk – w tym 36godzin! Davida Copperfielda). Patrząc na zdjęcia produkcji, wydawać by się mogło, że twórcy wybrali klasykę w klasycznym wydaniu, ale niezupełnie. Bowiem dramaturg Conor McPherson odświeżył tekst Czechowa, mocno akcentując jego humorystyczną stronę i przemycając współczesny język. Imponująca jest oprawa wizualna przedstawienia. Rea Smith zamieniła scenę teatru w olbrzymi salon, w którym gruba warstwa kurzu przykrywa stare meble, regał ugina sie pod ciężarem książek, a przez wielkie okiennice zagląda niesforna przyroda. Co do aktorów, to czy można się spodziewać czegoś przecietnego z taką obsadą? Ciarán Hinds rzadko pojawia się na scenie, ale jego rola samolubnego, niewrażliwego Profesora Serebryakova zapada w pamięć. Znana z serialowego hitu Sex Education – Aimee Lou Wood zachwyca młodzieńczą energią i zabawną naiwnością jako nieszczęśliwie zakochana Sonya. Richard Armitage, aktor o niezaprzeczalnej urodzie, gra Doktora Astronova, któremu wygląd nieraz pomógł w życiu. Lekarska praktyka wyraźnie mu ciąży, gaśnie, gdy nagle okazuje się, że musi udać się do pacjenta, ożywa za to, gdy mówi o przyrodzie i jej ochronie. Alkohol pomaga mu przetrwać dzień. Broni się przed miłością sympatycznej Sonyi, ulgając z góry skazanej na niepowiedzenie fascynacji żoną profesora. Ale doktor z żadną kobietą nie ma takiej więzi, jak z Vanyą (Toby Jones). Widać to szczególnie w zabawnej scenie nocnej popijawy, w której filigranowy Jones znika w kredensie z wysokoprocentowym trunkiem. Vanya to postać ciekawa, bardzo złożona – sfrustrowany, beznadziejnie zakochany, żyjący w cieniu aroganckiego szwagra albo zrzędzi albo rzuca kąśliwe uwagi, czym wywołuje wybuchy śmiechu na widowni. Możliwe, że wiele z widzów, którzy wybrali się na spektakl z powodu Armitage’a, właśnie zostali fanami Toby’ego Jonesa – niepozornego aktora o charakterystycznej urodzie i ogromnej aktorskiej ekspresji.




Na koniec londyńskiej wyprawy wybrałam się do Old Vic Theatre na Endgame. Rough for Theatre II. Przedstawienie Richarda Jonesa składa się z dwóch dramatów Samuela Becketta, wieczór rozpoczyna Rough for Theatre II. Trudno nazwać to historią, to jest po prostu scena, w której dwóch bliźniaczych pracowników biurowych (A i B), wyposażonych w bliźniacze biurka i lampki, rozprawia o tym, czy człowiek stojący w oknie (C.) ma wyskoczyć, czy nie. Po przerwie dziwaczności a la Beckett ciąg dalszy. W Endgame dramatopisarz zamyka swoich bohaterów w czterech pustych ścianach, bo na zewnątrz nie ma już nic. Hamm (Alan Cumming) nie widzi i nie chodzi, a jego służący Clov (Daniel Radcliffe) nie siada. W koszach na śmieci zamieszkują starcy – Nell i Nagg (Jane Horrocks i Karl Johnson). Kuśtykający Radcliffe wywołuje salwy śmiechu, gdy na każde widzimisię Hamma, śmiga po drabinie, w dół i w górę. Tymczasem Cumming uwięziony jest w fotelu ze sztucznymi chuderlawymi nóżkami (jego własne ukryte są pod siedziskiem) przypomina zawodnika bokserskiego, który w narożniku ringu przygotowuje się do monologowego nokautu w finale. Właściwie nie dziwię się, że Radcliffe, który jako dziecko był częścią mainstreamowej machiny przemysłu filmowego, od kilku lat całkowicie odcina się od tej ścieżki kariery. Zarówno w kinie, jak i w teatrze, wybiera projekty specyficzne, trudne, takie które niekoniecznie przypadną do gustu masom, podobnie może być z przedstawieniem w Old Vicu. Nie sądzę, abym za kilka lat wspominała Endgame z rozrzewnieniem, ale cieszę się, że się skusiłam.




Co dalej? W zeszłym tygodniu na West End zgasły światła w teatrach, po raz pierwszy od czasów wojny. Przerwa spowodowana pandemią może potrwać wiele miesięcy. To oznacza, że kolejne wyjazdy teatralne do UK stoją pod znakiem zapytania. Majowy już mogę wykreślać z kalendarza, Bridge Theatre zrezygnował z wystawienia Southbury Child z Alexem Jenningsem, a Old Vic Theatre przesunął premierę 4000Miles z Timothée Chalametem (według Billingtona z Guardiana do jesieni). Inne teatry czekają na rozwój wydarzeń i nie planują zmian w repertuarze dalej niż do połowy kwietnia. Ja staram się uzbroić w cierpliwość, oczekując na powrót do normalności. Bez dawki teatralnych emocji ciężko będzie przeżyć ten rok.
(M.)