Spokojnie, nie będzie to żaden manifest czy deklaracja. To po prostu zdanie, które Bryan Cranston kazał wykrzykiwać w trakcie spektaklu. A Walterowi White’owi lepiej nie odmawiać …
Ale po kolei…
ŚRODA
Myślisz sobie, że skoro lecisz pierwszym lotem o nieprzyzwoicie wczesnej porze, to nie ma szans, by samolot nie wystartował o czasie? Cóż, Ryanair może szybko sprowadzić cię na ziemię. Oczywiście trzeba brać pod uwagę warunki pogodowe. Ale tego dnia we Wrocławiu niebo było czyste, a temperatura na plusie. Ale jak się okazuje, w przyrodzie musi być zachowana równowaga. Ktoś się musi nie wyspać, by ktoś inny mógł pospać. Tym razem wyspała się szefowa pokładu, a półprzytomni pasażerowie musieli na nią cierpliwie czekać. Właściwie nie wiadomo było ile czasu potrzebuje Śpiąca Królewna, by dołączyć do grona zmarzniętych, marudnych i wściekłych pasażerów niefortunnego lotu. Czekaliśmy – jak to Polacy – na wszelki wypadek formułując kolejki przed bramką. Spoglądałam nerwowo na zegarek co kilka minut. Mój bilet na autobus transportujący z lotniska do centrum Londynu powoli tracił ważność. Ale nie to było moim największym zmartwieniem. Musiałam dotrzeć na londyński Southbank przed godziną 14. W przeciwnym razie o Cranstonie mogłam zapomnieć, a przecież tak długo na niego czekałam (bilety na Network kupiłam w lipcu)… W końcu wystartowaliśmy, a pilot docisnął gazu (ponoć, gdyby nie silny wiatr byłoby szybciej). Udało mi się nawet skoczyć na chwilę do hotelu (na szczęście zatrzymuję się blisko National Theatre) i odświeżyć po nieco dłuższej niż planowałam podróży. Pobiegłam na spektakl…A co to był za spektakl!
W Lyttelton Theatre wpuszczono na widownie 20 minut przed startem. Z czwartego rzędu miałam niezłe miejsce obserwacyjne i wystarczająco dużo czasu, by przypatrzeć się imponującej scenografii (w tym czasie gość obok mnie zdążył naszkicować wszystkie szczegóły w swoim notesie). Ogromna szeroka scena była przeobrażona w studio filmowe: wielki telebim na przodzie, oszklona reżyserka z boku, w głębi garderoba, z przygotowującymi się do występu aktorami (zobaczcie galerię zdjęć poniżej). Po prawej stronie sceny rozciągała się część restauracyjno – barowa, w której elegancki, trzydaniowy posiłek spożywali widzowie. Szepnęłam do mojej siostry: a teraz płacz!
A było to tak… Kilka miesięcy temu Agnieszka wygrała na loterii NT podwójne zaproszenie do Foodwork (restauracji działającej na potrzeby spektaklu). Nie chciała jednak z niego skorzystać, bo widzowie stawali się częścią przedstawienia. Powiedziała, że to zbyt krępujące i stresujące. Nie wiem czy ja byłabym w stanie przełknąć cokolwiek w bliskim sąsiedztwie Bryana Cranstona i Michelle Dockery, ale bardzo chciałam spróbować. Gdy po kilkunastu godzinach udało mi się przekonać moją upartą siostrę do tego pomysłu, zabrakło miejsc w restauracji (niestety, w loteriach trzeba się szybko decydować, bo szczęśliwców jest ciut więcej niż miejsc). No to teraz mogłyśmy obejść się smakiem… Dosłownie.
Network mogę dopisać do listy najlepszych spektakli, jakie widziałam w Londynie (i w ogóle w życiu). Obok – Hamleta z Andrew Scottem i wygranym na loterii Angels in America z Andrew Garfieldem. Nie chcę się rozpisywać o treści (więcej pisała o tym Agnieszka tutaj), ale muszę napisać, że Ivo van Hove udało się przesunąć granice teatru. Network bardziej niż teatr przypominało live cinema. Bryan Cranston, który swoją największą karierę budował przez 5 lat i 5 sezonów Breaking Bad, tu potrzebuje zaledwie 120 minut, by osiągnąć aktorską doskonałość. Wielka szkoda, że ten spektakl nie zostanie pokazany w ramach NT Live (ponoć z powodu licencji), choć byłoby to trudne technicznie przedsięwzięcie. Takie sztuki jak Network mogłyby przekonać wszystkich tych, dla których teatr to przestarzała, nudna instytucja, do której w szkole trzeba było chodzić za karę. Przedstawienie było warte każdego wydanego funta, a poszło na niego dość sporo, bo 60. Ale w National Theatre stosunek ceny do komfortu oglądania jest zawsze jest satysfakcjonujący (na West Endzie bywa z tym różnie).
Dzień zaczął się o czwartej rano i trzeba było jeszcze jakoś przetrwać najgorszy dramat Shakespeare’a – Juliusza Cezara. Teraz spytacie, dlaczego płacę niemałą sumę (dokładnie 30 funtów), by oglądać sztukę, za którą nie przepadam? Jest kilka powodów … Dramat wystawia Bridge Theatre – nowe miejsce na kulturalnej mapie Londynu do eksplorowania dla teatralnych nerdów mojego pokroju. Reżyseruje Nicholas Hytner, przez wiele lat dyrektor artystyczny National Theatre (obecnie Bridge Theatre), twórca wielu znakomitych spektakli (Człowiek dwóch szefów). Występują Ben Whishaw (jesienią widziałam go w słabym Against), Michelle Fairley (lady Stark z Gry o tron) i David Morrissey. Poza tym obiecywano bardzo aktualne i nowoczesne spojrzenie na dramat Shakespeare’a.
I słowa dotrzymano.
Gdy dotarłam do Bridge Theatre impreza trwała już w najlepsze. Dosłownie. Na scenie grał zespół rockowy, a zebrany pod sceną tłum widzów rozgrzewał pojawiający się co kilka minut David Morrissey w stylowym dresie. Obsługa sprzedawała piwo i colę, gadżety i koszulki z pustym sloganem Do It!. Podczas, gdy inni bawili się na całego w rytm muzyki, ja usiadłam na najniższej galerii w wyznaczonym miejscu. Kupując bilety, wybrałam bezpieczne miejsca siedzące, gdyż pół roku temu nie było jeszcze zbyt wielu informacji o koncepcji spektaklu.. Tymczasem twórcy postanowili zaangażować publiczność. Osoby ze stojącymi miejscami wpuszczono na scenę, mieli być oni wiwatującym tłumem w czasie triumfalnego powrotu Cezara do Rzymu, jak i świadkami jego morderstwa oraz uczestnikami wojny domowej. Ten super ryzykowny pomysł sprawdził się doskonale. Widownia była bardzo żywiołowa i reagowała na komendy obsady i ekipy technicznej. Aktorzy wychodzili na scenę z różnych miejsc, mieszali się z widzami, podwyższana scena wyrastała raz z jednej, raz z drugiej strony. Aż trudno uwierzyć, że wszystko to przećwiczono z prawdziwą widownią zaledwie klika razy (byłam na preview, to był dopiero czwarty pokaz ).
Wyszłam z Bridge Theatre z uczuciem cudownie spędzonego czasu, zachwalając ryzykowną formę, ciekawie uwspółcześnioną wersję dramatu oraz grę aktorską. O Juliuszu Cezarze z pewnością napiszę znacznie więcej w osobnej recenzji. Spektakl pojawi się w polskich kinach w maju, nie przegapcie (jeszcze Wam przypomnę).
Wow! To był męczący i długi dzień. Do hotelu wracałam półprzytomna, ale zadowolona. Nie ma to jak dobrze zacząć urlop!
CZWARTEK
Czwartek to nie jest najszczęśliwszy dzień dla teatralnych nerdów, bo tego dnia na West Endzie zwykle wystawia się tylko wieczorne spektakle. Na szczęście Playhouse Theatre wyłamał się od tej zasady i wrzucił do repertuaru matinée. Była to sztuka Davida Mameta Glengarry Glen Ross. W roli głównej mój celebrity crush – Christian Slater, pojawiający się na londyńskiej scenie po raz trzeci w swojej karierze. Od początku wiedziałam, że muszę jechać na ten spektakl, choć nie przepadam za tym dramatem i jego filmową wersją z Alem Pacino i Jackiem Lemmonem. Ale wszystkie znaki na niebie i ziemi, mówiły: Jedź! Najpierw w trakcie wrześniowego pobytu w Londynie przypadkowo spotkałam Slatera w okolicach Borough Market. W okularkach, czapce i sportowej kurtce wyglądał jakby wyrwał się na przerwę z planu Mr. Robota. Tylko zamiast Rami Maleka towarzyszył mu kolega z teatralnego zespołu – Kris Marshall (pamiętacie ten piękny angielski akcent, który rozpalał amerykańskie dziewczyny w To właśnie miłość?). Potem, gdy marudziłam na zbyt wysokie ceny biletów na spektakl, trafił się black friday. Za doskonałe miejsca w trzecim rzędzie zapłaciłam 30 funtów.
I były to dobrze wydane pieniądze. Sceniczna wersja podobała mi się o niebo lepiej niż filmowa, a wspaniała (wyłącznie męska) obsada zapewniła rozrywkę na najwyższym poziomie (więcej o sztuce Agnieszka pisała tutaj). Co zaskakujące, Stanley Townsend i Robert Glenister w nieco mniejszych rolach skradli Slaterowi show. Ale tylko troszkę… Christian Slater zrewanżował się za to pod stage door, podpisując zamaszyście programy i szczerząc się radośnie do selfies.
Tyle gwiazd udało mi się zobaczyć w londyńskich spektaklach, ale do tej pory nigdy nie zawędrowałam po przedstawieniu pod tak zwane stage door. Może ganianie za aktorami i robienie fotek wydawało mi się trochę … niepoważne. Myślałam sobie, że jestem na to trochę za stara… Ale w Playhouse Theatre wejście dla aktorów znajduje się tuż przy głównej bramie teatru, więc wychodząc z budynku, niemalże wpadłam w kolejkę fanów czekających na Christiana Slatera. Zżerała mnie ciekawość, więc zostałam, choć czułam się trochę nieswojo. Czekałam, wyposażona wyłącznie w telefon, choć nie jestem mistrzynią selfie w stylu niejakiej Kim K. Pojawił się ochroniarz, wyjaśnił zasady obowiązujące pod stage door, po czym zaczęła się wysypywać calutka obsada Glengarry Glen Ross. Robert Glenister zapozował do fotki „na twardziela”, przesympatyczny Stanley Townsend strzelił sobie ze mną i z siostrą roześmianą selfie (wyszła trochę rozmazana, bo się ręka ze śmiechu trzęsła). Ze Slaterem zamieniłam kilka zdań. Zapytał czy to siostra bliźniaczka była przede mną w kolejce (spostrzegawcza bestia!), a ja mu mówiłam, że przyjechałam specjalnie z Polski, by zobaczyć go na żywo w teatrze (dyplomatycznie przemilczałam Cranstona i Ironsa) i jak bardzo mi się podobała sztuka. I wiecie co? To cholernie miłe osobiście powiedzieć artyście, że wykonał kawał dobrej roboty. Chyba będę robić to częściej…A w kolejce do selfie zaniżałam średnią wieku, więc cofam, co powiedziałam wcześniej.
Czwartkowy wieczór zaczął się nerwowo, bo pomyliłam teatry. Miałam iść do Victoria Palace Theatre, a zawędrowałam pod Palace Theatre. Stanęłam przed budynkiem i już wiedziałam, że nie jest dobrze. Z góry patrzyły na mnie dekoracje spod znaku Harry Potter and the Cursed Child. Sprawdziłam bilet, odpaliłam Google Maps, od celu dzieliło mnie 35 minut! I niewiele więcej do rozpoczęcia spektaklu. Pędziłam jak Robert Korzeniowski na olimpijskim dystansie. Stawką był Hamilton.
Rzadko chodzę na musicale, zdecydowanie wolę teatr dramatyczny. Ale nie mogłam sobie odmówić obejrzenia przedstawienia, na punkcie którego oszalała cała Ameryka. Lin-Manuel Miranda spisał kawałek amerykańskiej historii, ubarwił hip – hopowym brzmieniem i sporą dawką humoru. Piosenki nie były dla mnie zaskoczeniem, od kilku tygodni mój spotify odtwarzał je na okrągło. Ale muszę przyznać, że pełna aranżacja z kostiumami, choreografią i całą oprawą wizualną robiły piorunujące wrażenie. Wielka szkoda, że nie było szansy zobaczyć Mirandy w tytułowej roli, ale Jamael Westman – świeżo upieczony absolwent Royal Academy of Dramatic Arts (i trener piłki nożnej, choć z powodu wzrostu obstawiałabym raczej koszykówkę) poradził sobie doskonale. Moim ulubieńcem był Michael Jibson jako King George, bo Miranda dowcipnie sobie wymyślił, że upchnie angielskiego monarchę w opowieść o ojcu – założycielu Stanów Zjednoczonych. Wszystkie piosenki króla były … Awsome! Wow! Więcej o musicalu przeczytacie na naszym blogu tutaj.
Hamilton zawędrował nad Tamizę prawie po dwóch latach od amerykańskiej premiery. W czasie spektaklu dało się odczuć, że to show, na który wszyscy czekali z utęsknieniem. Z tak żywiołową reakcją publiczności dawno się nie spotkałam w teatrze. Cieszę się, że skusiłam się na to przedstawienie, choć o bilety nie było łatwo (udało mi się kupić, gdy wypuścili dodatkową pulę). Zapłaciłam przyzwoicie, bo 40 funtów (miejsca wybierał mi system, więc wylądowałam kameralnie na 2-osobowym balkonie), ale ceny ostatnio ponoć mocno podskoczyły. Uchodzący za najdroższy obecnie tytuł na West Endzie sprzedaje miejsca premium po – bagatela – 250 funtów (!)
PIĄTEK
Jeśli czwartek to słaby dzień dla teatralnych nerdów, to piątek to już kaplica. Wczesnym popołudniem można było zobaczyć góra 2-3 musicale, nic co by mnie zainteresowało. Nie pozostało mi nic innego, niż szwendać się po mieście. Na szczęście pogoda była niemalże wiosenna, więc zaryzykowałam dłuższą wycieczkę na Notting Hill. A że nie jestem amatorem ścisku w komunikacji miejskiej, więc pozostał spacer (z mojej bazy noclegowej na Southbank, to jakieś 2 godziny spaceru), na szczęście w miłych okolicznościach przyrody, gdyż 50 proc. trasy można przebyć przez miejskie parki. Uwielbiam klimat Notting Hill, barwne kamieniczki, zatłoczone Portobello Road. Tu kawa smakuje lepiej, a zdjęcia zawsze wychodzą ładnie.
Dawniej, gdy wyjeżdżałam do Londynu, zostawało mi bardzo dużo czasu na zwiedzanie. Ostatnio jednak proporcje się odwróciły, bo nie mogę sobie odmówić obejrzenia kolejnej sztuki. W styczniu repertuary teatrów były wyjątkowo kuszące. Ostatecznie z kilku mocnych tytułów musiałam zrezygnować. Z planów wypadło, między innymi: Beginning (spektakl bez wielkich nazwisk, za to z rewelacyjnymi recenzjami) i drugi po Hamiltonie najmodniejszy musical w mieście – Everybody’s Talking About Jamie).
Na piątkowy wieczór ostatecznie wybrałam sztukę The Birthday Party. Był to trochę ryzykowny wybór, gdyż proste fabularnie dramaty Harolda Pintera wymykają się jednoznacznej interpretacji. Początkowo jesteś pewien tego, co dzieje się na scenie i gdzie zmierza akcja, by po kilkudziesięciu minutach stwierdzić, że nic nie wiesz. Nic się nie składa. Wątki zaczynają się zamazywać, a postacie komplikować…
Jednak The Birthday Party warty był intelektualnego wysiłku. Toby Jones wypadł znakomicie jako rzekomy jubilat – Stanley. Bardzo plastyczna kreacja cudownie oddawała wszystkie stany emocjonalne bohatera – od niepewności, poprzez szaleństwo, aż po finałową uległość. Oczywiście, spektakl w reżyserii Iana Ricksona to klasyczny teatr, wystawiany „po bożemu”, całkowicie pozbawiony współczesnego kontekstu. Ten rodzaj sztuki, który przynosi ogromną frajdę, ale nie wierci dziury w mózgu po wyjściu z teatru (o przedstawieniu więcej pisałam tutaj).
SOBOTA
Od rana nad miastem złowieszczo wisiały ciemne chmury, które w okolicach południa spłynęły strugami deszczu. Na szczęście większość dnia miałam spędzić w teatrze. Resztę w księgarniach, bo wyjazd się nie liczy, gdy nie upchnę do walizki kilku książek. Zacznijmy od tego, że w pierwotnym planie tego dnia miałam już wracać do Wrocławia. Sprawa się skomplikowała po tym, jak okazało się, że Donmar Warehouse wystawia Belleville. Gdy w obsadzie pojawia się gwiazda (a taki status w UK powoli zyskuje James Norton), o bilety jest trudniej w tym bardzo kameralnym – jak na londyńskie warunki – teatrze (jednorazowo mieści się nie więcej niż 250 widzów). Po prawie dwóch godzinach spędzonych w internetowej kolejce udało mi się kupić dobre miejsca, właśnie na sobotnie matinée. Trzeba było przedłużyć wyjazd i znaleźć rozrywkę na wieczór. Na szczęście, Jeremy Irons przyszedł z pomocą.
Zacznijmy od Belleville… Tekst sztuki Amy Herzog (nie znałam dramatu przed wizytą w teatrze) nie jest specjalnie zaskakujący, łatwo domyśleć się w jakim kierunku podąży akcja. Niestety, w ostatnich scenach autorka ulega pokusie dramatyzowania, więc zakończenie trochę rozczarowuje. Gdyby nie świetna gra aktorska, spektakl dostałby raczej niskie noty. James Norton i Imogen Poots znakomicie oddają tragedię małżeństwa trawionego przez kłamstwa i niedopowiedzenia. Emocje, które pokazują na scenie są odwrotnością tego, czego doświadczają w prawdziwym życiu. Bo jeśli wierzyć plotkom, Norton i Poots to gorąca para w brytyjskim szoł-biz. Ale plotki zostawmy innym…
Teatralny maraton zakończył się pod znakiem wybitnego aktorstwa. Jeremy Irons i – nominowana w tym roku do Oskara za rolę w Nić Widmo – Lesley Manville dali niezwykły popis aktorskiego kunsztu w sztuce Long Day’s Journey Into Night, przeniesionej po niemalże dwóch latach z Bristol Old Vic do Londynu. Co ciekawe, młodsze pokolenie aktorów nie dało się onieśmielić legendom sceny. Matthew Beard (Prześwit z Carey Mulligan), Rory Keenan (aktor zupełnie mi nieznany, choć jak twierdzi Wikipedia mogłam go widzieć chociażby w Peaky Blinders) i Jessica Regan spisali się na medal. O spektaklu więcej przeczytacie tutaj.
Nie ma to jak udany urlop! Do Wrocławia wracałam zadowolona, ale również zmęczona, układając w głowie plany kolejnych wycieczek do Londynu. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że najbliższa wizyta odbędzie się w czerwcu. Póki co wstrzymuję się z kupowaniem biletów, do czasu, gdy National Theatre ogłosi repertuar na kolejny sezon. A dyrektor artystyczny już kusi kilkoma nazwiskami, między innymi: Vanessą Kirby i Colinem Morganem. Ostrze sobie również pazurki na Laurę Linney w adaptacji powieści Elizabeth Strout, My Name is Lucy Barton, na Alfreda Molinę w Red, oraz na sztukę Martian McDonagha z Aidanem Turnerem, The Lieutenant of Inishmore. Powoli planuję już jesienny wyjazd. Bilety na King Lear z Ianem McKellenem kupione, teraz modlę się. żeby udało się zgrać to z Ralphem Fiennesem w Anthony and Cleopatra.
I sama nie wierzę w co piszę, ale I wanna be in the room where it happens…Nie wykluczone, że jesienią skuszę się kolejny raz na musical Mirandy.
Can’t Stop Singing Hamilton!
(M.)
P.S. Jutro na blogu pojawi się konkurs, będzie można wygrać podwójne zaproszenia do Multikina na spektakl Kotka na gorącym blaszanym dachu z Sienną Miller i Jackiem O’Connellem.