Choć nie do końca jestem fanką tradycyjnego podejścia do dramatów, to jednak wizja zobaczenia Jeremy Ironsa i Lesley Manville na żywo w Long Day’s Journey Into Night była niezwykle kusząca. West End regularnie gości na swoich deskach gwiazdy wielkiego formatu, nie zawsze jednak spektakle z ich udziałem udaje mi się wpleść w plan teatralnej wycieczki do Anglii. W tym przypadku celowo wydłużyłam pobyt w Londynie, by zobaczyć pierwszy pokaz przed tamtejszą publicznością spektaklu, który dwa lata temu święcił triumfy w Bristol Old Vic.
Dzięki przepięknej scenografii Roba Hollela scena Wyndham’s Theatre zamienia się w letnią posiadłość rodziny Tyronów, gdzie wysokie regały uginają się pod ilością książek, a sierpniowe słońce zagląda przez olbrzymie okna. Bohaterowie wypoczywają w wiklinowych fotelach w salonie albo wspinają po wysokich schodach, gdy chcą ukryć się przed światem.
Jest sierpień 1912 roku. Od rana w domu Mary i Jamesa panuje gęsta atmosfera. Gdy senior rodu wraz z dorosłymi pociechami popijają whisky, Mary zadowala się morfiną. Cała czwórka zmaga się z uzależnieniami, które bywają ciężkie do opanowania w domu… pełnym nałogowców. Bohaterowie wzajemnie się oskarżają, bezlitośnie punktując wady, jeszcze częściej użalają się nad swoim losem. Słowa ranią, powodują konflikty i ciągłe nieporozumienia.
Autobiograficzny, nagrodzony Pulitzerem, tekst Eugene’a O’Neilla z roku 1956 o rodzinie zmierzającej do autodestrukcji to spore wyzwanie dla aktorów. W gąszczu testu (spektakl trwa 3 godziny i w 99% wypełniony jest dialogami) muszą pokazać skrajne emocje i wielowymiarowość postaci. Na szczęście, z obsadą jaką dysponuje reżyser Richard Eyre, nietrudno osiągnąć doskonały efekt. Jeremy Irons i Lesley Manville żżyli się ze swoimi postaciami i dobrze je rozumieją (aktorzy grali główne role również w Bristolu). Kreacja Ironsa jest niezwykle przejmująca, szczególnie w tych momentach, w których zrezygnowany i smutny James w milczeniu obserwuje ukochaną żonę zatracającą się w nałogu. Świetna jest Manville, która z lekkością oddaje wahania nastroju swojej postaci – z łatwością przechodzi od dziewczęcej żartobliwości, przez niespokojne gadulstwo do niemalże narkotycznego obłędu. Wraz z Jeremym Ironsem tworzy niezwykle zgrany duet.
W Long Day’s Journey Into Night weterani sceny nie zaskakują, może dlatego, że to jest właśnie poziom aktorstwa, na który widzowie liczą. Ale kroku dzielnie dotrzymują im młodsze pokolenie aktorów. Matthew Beard (Prześwit z Carey Mulligan), Rory Keenan (aktor zupełnie mi nieznany, choć jak twierdzi Wikipedia mogłam go widzieć chociażby w Peaky Blinders) i Jessica Regan dołączyli do obsady dopiero w Londynie, ale nie dali się onieśmielić legendom sceny. Beard gra cherlawego, potulniejszego z braci, zaś Keenan – tego bardziej zuchwałego, który zwykle zatacza się w pijackim pląsie z rumianą twarzą. Grająca irlandzką służącą Tyronów – Regan z precyzją trafia w komiczne nuty tekstu O’Neilla.
Long Day’s Journey Into Night okazało się miłym zakończeniem pobytu w Londynie. Po wielu współczesnych sztukach, które udało mnie się zobaczyć (gdzie nawet szekspirowski Juliusz Cezar zdecydowanie odbiegał od klasycznej formy), przedstawienie w reżyserii Richarda Eyre’a było miłą odmianą. To sentymentalny powrót do spektakli spod znaku tradycji z wybitnym aktorstwem.
(A.)
zdjęcia: Hugo Glendinning