By tradycji stało się zadość, znowu w sierpniu zamiast leżenia na plaży, drinków z parasolkami i błogiego lenistwa zafundowałam sobie z siostrą maraton w Londynie. Nic na to poradzić nie mogę, że wizja obejrzenia kilku wysokiej jakości przedstawień z doskonałą obsadą działa na mnie bardziej niż pokusa nicnierobienia w pięknych okolicznościach przyrody. W Londynie – jak to zwykle latem bywa – było tłoczno i deszczowo, choć tym razem również wyjątkowo wietrznie. Mogłam jak Mary Poppins fruwać z parasolką w powietrzu (co znacznie ułatwiłoby przemieszczanie się z teatru do teatru). Ale wiatr najwyraźniej nie był wschodni, a parasolka nie miała papuziej rączki, więc ostatecznie przez cztery dni zdzierałam podeszwy pokonując setki kilometrów na teatralnych szlakach Londynu.
Present Laughter, The Old Vic
Zaczęło się z przytupem. Genialna wersja Present Laughter w reżyserii dyrektora artystycznego The Old Vic – Matthew Warchusa z wybitną rolą Andrew Scotta przyprawiła mnie o ból przepony. Chyba ostatni raz tak bardzo uśmiałam się w teatrze dwa lata temu na Labour of Love ze wspaniałym duetem Martin Freeman – Tamsin Greig. Komedia Noela Cowarda nie jest zbyt popularna w Polsce, nie pamiętam abym kiedykolwiek widziała ją na polskiej scenie (i w ogóle cokolwiek innego, co wyszło spod pióra tego dramaturga). Ale na londyński spektakl jechałam przygotowana. Na platformie Broadway HD obejrzałam całkiem zabawną adaptację z amerykańską obsadą – Kevinem Klinem i Cobie Smulders. Oczywiście takie przygotowanie ma pewne wady, chociażby znajomość fabuły może odebrać frajdę z odkrywania kolejnych jej elementów. Ale są też pewne zalety, które całkowicie rekompensują mi brak fabularnych niespodzianek w teatrze. Przede wszystkim znajomość poprzednich produkcji albo tekstu sztuki daje mi większy wgląd w twórczy proces, pokazuje, gdzie reżyserzy / scenarzyści najnowszej produkcji majstrowali przy tekście, jakich środków użyli, by uczynić tekst bardziej aktualnym i atrakcyjnym dla wymagającego widza.
Trzeba przyznać, że londyński Present Laughter ogląda się jak zupełnie inny spektakl, choć Warchus nie zmodifikował ani linijki tekstu Cowarda. Jednak zmiana płci niektórych bohaterów, a co za tym idzie ich orientacji seksualnej dodała sztuce kolorytu i pikanerii. Co więcej, biorąc pod uwagę, że Coward był gejem, ale tworzył w czasach, w których nikt nie wystawiłby jego sztuki z homo – lub biseksualnym protagonistą, londyńska wersja w końcu brzmi nautralnie i pewnie bliżej tego, co sam autor chciałby zobaczyć na scenie.

Zastanawiam się jakich słów użyć, by w pełni oddać, to jak doskonały jest Andrew Scott w Present Laughter. Ale czy właściwie powinnam pisać wyłącznie w kontekście omawianego przedstawiania, gdyż Irlandczyk konsekwentnie buduje swoją teatralną legendę. Każda kolejna rola, czy to w monodramacie, szekspirowskiej tragedii, czy właśnie w komedii, przybliża go do tego statusu. Nie zdziwię się, jeśli za kilkadziesiąt lat o Scottcie będziemy mówić z podobnym zachwytem i uznaniem, z jakim dzisiaj miłośnicy teatru mówią o Ianie McKellenie. W komedii Cowarda, Scott wciela się w postać Garry’ego Essendine’a, sławnego aktora, który przechodzi kryzys wieku średniego. Garry jest lekkomyślnym, samolubnym Piotrusiem Panem ze skłonnością do przesady. Chętnie korzysta z tego, co daje mu sława. Romansuje z wielbicielami i wplątuje w dziwne relacje, a sztab przyjaciół z rezolutną sekretarką i wyrozumiałą byłą żoną (wspaniała Indira Varma) sprząta bałagan, którego narobi. Scott zachwyca komicznym wyczuciem, szarżuje i bawi się rolą na całego. Bez trudu udaje mu się zawładnąć widownią, gdy się wygłupia – widzowie śmieją się w niebogłosy, a gdy flirtuje z Joe (cudownie drapieżny Enzo Cilenti) – publiczność głośno wzdycha.



Niestety, nie udało spotkać się z Andrew po spektaklu. Nie wytarczyłoby czasu na stanie w długiej kolejce pod stage door. Na szczęście Scott grywa w teatrach bardzo często, więc wierzę, że wkrótce nadarzy się okazja, by podziękować mu za wszystkie emocje, których dostarcza. A jeśli jesteśmy już w temacie gwiazd, to wspomnę tylko, że ostatnie pokazy Present Laughter ściągnęły do Old Vica trochę znanych twarzy. Tom Hollander przeciął mi drogę pod teatrem (przy czym ewidentnie kierował się do wejścia dla personelu), podczas, gdy Jessica Chastain grzecznie stanęła w olbrzymiej kolejce u wejścia do teatru, starając nie rzucać się w oczy (choć z taką urodą, to zadanie prawie niemożliwe). A potem usiadła tuż za mną. Taki dodatkowy bonus do miejsca na stallsach.
Europe, Donmar Warehouse
Wieczorem pobiegłam w kierunku Convent Garden do Donmar Warehouse. W ostatnich latach ten kameralny teatr często pojawiał się w planie moich londyńskich wyjazdów, głównie z powodu różnorodnego repertuaru, który proponowała ówczesna dyrektor artystyczna – Josie Rourke. Od niedawna nowy kierunek artystyczny placówki wyznacza 38-letni Michael Longhurst. Na rozpoczęcie swojej kadencji wybrał sztukę o społeczno – politycznym wydźwięku z ciekawą obsadą (Billy Howle, Faye Marsay, Natalia Tena, Shane Zaza). Europe, napisana w latach 90-tych przez Davida Greiga, opowiada o sennym przygranicznym miasteczku, z którego ludzie uciekają częściej niż się w nim osiedlają. Jednak pewnego dnia na dworcu kolejowym pojawia się para tajemniczych przybyszów z zagranicy – nieufna Katia i jej sympatyczny ojciec – Sava. Imigranci z byłej Jugosławii u niektórych mieszkańców miasteczka wywołują ciekawość i sympatię, u innych – niechęć i agresję, która w imponującym finale spektaklu wybucha prawdziwym ogniem. W niewielkiej przestrzeni teatralnej, w której widzowie czują żar płomieni i zapach spalenizny, ta scena wypada przerażająco realnie.





Ponoć Longhurst natknął się na dramat Greiga w antykwariacie. Zachwycił go fragment sztuki, w której przemytnik Morocco opisuje granicę jako „magicznę linię pieniądza” (klik). Oczywiście, to punkt widzenia obrotnego przedsiębiorcy, dla pozostałych bohaterów granica wyznacza znacznie więcej: marzenia, nowe możliwości, bezpieczeństwo czy godność. Greig napisał swój dramat pod wpływem wydarzeń z lat 90-tych, dzisiaj zamiast jugosławiańskich przybyszów, mielibyśmy zapewne uchodźców z Syrii oraz Polaków czy Bułgarów odbierających pracę lokalnej społeczności. Longhurst nie zdecydował się jednak majstrować przy tekście szkockiego pisarza, słusznie uznając, że obijające się w nim niepokoje są wystarczająco bliskie współczesnym odbiorcom, a zwłaszcza Brytyjczykom, którzy właśnie próbują wyłamać się z idei zjednoczonej Europy.
Harry Potter and the Cursed Child, Palace Theatre
W Londynie unikam niedzieli jak ognia. Tego dnia moje ulubione teatry zamknięte są na cztery spusty. Pozostają mainstreamowe musicale i teatry familijne. W tej drugiej kategorii mieści się Harry Potter and the Cursed Child. Nigdy nie byłam fanką serii książek i filmów, bo cała Potteromania ominęła mnie wielkim łukiem w czasach szkolnych. I jakoś nie było okazji ani powodu, dla którego miałabym nadrobić zaległości. Aż nagle deszcz nagród posypał się na londyńskie przedstawienie, powstałe w oparciu o dramat autorstwa Jack’a Thorne’a. Przez zwykłą ciekawość kupiłam bilety na spektakl (z prawie rocznym wyprzedzeniem) i dopiero wtedy zaczęłam czytać książki i oglądać filmy z serii. I muszę przyznać, że choć było to całkiem miłe doświadczenie, to jednak historia małego czarodzieja nie porwała mnie całkowicie. Gdy w niedzielę maszerowałam do Palace Theatre nie ciążył mi bagaż wielkich oczekiwań wobec tego, co miałam zobaczyć na scenie. Chciałam się wyłącznie dobrze bawić.





Przedstawienie trwa ponad pięć godzin, ale ogląda się go w dwóch częściach (ja wybrałam opcję tego samego dnia – z dwugodzinną przerwą między pierwszą i drugą odsłoną). Ale zapewniam Was, że zupełnie nie czuć wielu godzin spędzonych w fotelu. Na scenie nieustannie coś się dzieje, bo struktura dramatu wymusza ciągłe zmiany tła i postaci, co zresztą świetnie wykorzystują twórcy, dorzucając zaskakujące rozwiązania sceniczne. Pod względem technicznym i wizualnym Harry Potter and the Cursed Child to przedstawienie jedyne w swoim rodzaju. Każdy element jest dopieszczony: muzyka, scenografia, ruch sceniczny, gra świateł. Przyzwyczailiśmy się do tego, że dzisiejsze możliwości technologiczne pozwalają wyczarować w kinie zapierające w piersiach momenty, więc jak to możliwe, że takie same efekty – i to bez komputerowej obróbki – uzyskują twórcy londyńskiego show? To zapewne suma wielu znakomitych pomysłów, kreatywności i determinacji ludzi zaangażowanych w projekt. Plus setki godzin prób technicznych.
Aktorsko jest bardzo przyzwoicie, choć w obsadzie nie ma już aktorów, którzy zdobyli nagrody Oliviera w 2017 roku. Niektórzy aktorzy starają się, by ich postacie były bardzo spójne z bohaterami znanymi z dużego ekranu. Gdy głos zabiera Minerwa McGonagall można odnieść wrażenie, że to Maggie Smith podkłada głos, to samo tyczy się Serverusa Snape’a, który brzmi jak Alan Rickman. Tymczasem czarnoskóra Hermiona – choć całkowicie zaburza spójność z filmowym uniwersum, to jednak wprowadza oczekiwaną w dzisiejszych czasach reprezentację.
Wielu fanów Harry’ego Pottera kręciło nosem na kontynuację przygód czarodzieja w formie dramatu. Jednak Rowling uparcie twierdziła, że gdy fani zobaczą sztukę na scenie, wówczas zrozumieją, że dramat to najlepszy nośnik tej historii. Dzisiaj mogę powiedzieć, że miała całkowitą rację.
The Night of the Iguana, Noël Coward Theatre
Przyznaję uczciwie, że czasem kupuję bilety na spektakl z wielkimi nazwiskami, które nie powodują, że serce bije mi szybciej. Tak właśnie było z Clivem Owenem. Pomyślałam, że skoro i tak będę w sierpniu w Londynie, głównie z powodu Andrew Scotta, to dlaczego nie miałabym zobaczyć i Owena? W takich sytuacjach myślę sobie: a pokaż mi Iksiński na co cię stać! No i Owen pokazał. Właściwie to – he had me at hello – jakby to powiedział bohater pewnego romansu. Po przyjeździe do Wrocławia, od razu zabrałam się za nadrabianie zaległości z Brytyjczykiem, dwa sezony The Knick na HBO skończyłam w kilka dni. Niedawno w wywiadzie przeczytałam, że Owen, który w The Night of the Iguana, po 18 latach nieobecności powraca na West End, już rozmawia o kolejnych teatralnych projektach. Czekam z niecierpliowścią na wieści w tym temacie.

The Night of the Iguana daleko do poziomu najpopularniejszych dramatów Tennesseego Williamsa, chociażby do Tramwaju zwanego pożądaniem. Nic też dziwnego, że rzadko trafia na deski teatralne. Reżyser James MacDonald, (Who’s Afraid of Virginia Woolf) doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że czeka go trudne zadanie przekonania widzów i krytyków do dramatu. I nie do końca mu się to udało. Gdyby nie znakomity casting i kreatywność scenografa, efekt jego pracy byłyby dużo słabszy. Rae Smith zaprojektowała tak imponującą oprawę wizualną, że nawet zdjęcia z produkcji nie oddają w pełni tego, co mogłam podziawiać w Noël Coward Theatre. Oskurny hotelik umiejcowiony na wysokim górskim klifie, z zielonymi drzewami, wiklinowymi fotelami nakrytymi wzorzystymi pledami oraz barem, w którym Maxine serwuje drinki w kokosie, od razu nasuwają skojarzenia z Meksykiem. Wiszące nad klifem błękitne niebo oraz zmieniające się wraz z pogodą oświetlenie, potęgują wrażenie niesamowitego upału, który z każdą minutą coraz dotkliwiej doskwiera bohaterom. Burza i deszcz nadchodzą w kulminacyjnej, finałowej scenie pierwszego aktu przynosząc długo oczekiwane orzeźwienie.





Owen gra skomplikowaną postać wielebnego, rozdartego pomiedzy wiarą, a zamiłowaniem do kobiet i mocnych trunków. Szczególnie dobrze wypada w scenach, w których jego bohater zmaga się z własnym sumieniem, wiarygodnie oddając niepewność i nerowowe oblicze upadłego księdza. Ale aktor równie doskonale radzi sobie z komicznymi momentami, w których jego bohater z łatwością ulegający urokom płci pięknej, zachowuje się nierozsądnie i nieodpowiedzialnie. Anna Gunn świetnie wypada w roli rozwiązłej właścicielki hotelu, a Lia Williams rozbraja, gdy ze śmiertelnie poważną miną wypowiada najzabawniejsze linijki tekstu Williamsa.
A Midsummer Night’s Dream, Bridge Theatre
Wyjazd rozpoczął się od teatralnej petardy i tak samo miał się zakończyć. Na finał wycieczki wybrałam przedstawienie jednego z moich ulubionych brytyjskich reżyserów – Nicholasa Hytnera. Dwa lata temu udało mu się stworzyć interaktywny, bardzo przystępny i atrakcyjny w formie spektakl na podstawie Juliusza Cezara. Teraz na warsztat bierze lekką, baśniową komedię również od Shakespeare’a – Sen nocy letniej. Poprzedni spektakl oglądałam z „bezpiecznych” miejsc na galerii, nie wiedząc, co tak naprawdę znaczy „immersive” a la Hytner. Teraz bez chwili wahania kupiłam (zresztą, sporo tańsze) bilety stojące, by być bliżej akcji i aktorów.

Jak zwykle Hytner podchodzi do Shakespeare’a z ogromnym dystansem. Majstruje przy tekście i postaciach, stosując podobny chwyt jaki zastosowała Josie Rurke w Measure for Measure. Postacie trzymają się swoich imion i płci, ale ich role ulegają zamianie. U Hytnera to królowa Titania (Gwendoline Christie) rozdaje karty w tej opowieści, za pomocą magicznych czarów sprawia, że Oberon, wrażliwy król elfów (fantastyczny Oliver Chris) zakochuje się bez pamięci w lichym aktorzynie z oślą głową (świetny Hammed Animashaun). Zabawa z tekstem rodzi niebezpieczne konsekwencje (głównie dla naszej przepony), gdy miłosne igraszki bohaterów przyjmują przezabawny obrót. Aż mnie korci, by powiedzieć co dzieje się na scenie, ale skoro przedstawienie ma trafić na ekrany kin (a wierzę, że polski dystrybutor nas nie zawiedzie), to mogłabym bezczelnie zepsuć frajdę tym, którzy nie mogli zobaczyć spektaklu na żywo.





A Midsummer Night’s Dream to typowy dla Hytnera teatr atrakcji. Zaskakująca ingerencja w szekspirowski tekst idzie w parze z atrakcyjną formą. Z głośników dudnią znane pop przeboje, elfy wirują na taśmach zawieszonych nad sceną. Przedstawienie kończy się zaś wielką imprezą, podczas której widzowie tańczą do hitów Beyonce i podrzucają wielkie piłki -księżyce. Wychodząc z Bridge Theatre przypomniały mi się dawne czasy, gdy na zakończenie świetnej imprezie DJ puszczał Porę na dobranoc… Trzeba było się zwijać, choć chętnie zostałoby się dłużej.
***
Sierpniowy wyjazd miał być ostatnim w tym roku. Ale potem się okazało, że Matt Smitt i Claire Foy grają w The Old Vic. A królewskiej parze się nie odmawia. Poza Lungs, planuję w końcu wizytę w National Theatre (w tym roku nie byłam ani razu – skandal!). Obejrzę The Antipodes z bardzo dobrze zapowiadajacą się obsadą (Arthur Darvill, Hadley Fraser i Conleth Hill).
(M.)