Przez londyńskie teatry nazwisko Tennessee Williamsa przewija się dość regularnie. Tramwaj zwany pożądaniem w Young Vic (2014); The Glass Menagerie w Duke of York’s Theatre (2017); Cat on a Hot Tin Roof wystawiana w Apollo Theatre (2017); Summer and smoke przeniesiony z Almeidy na West End (2018), to tylko niektóre z inscenizacji amerykańskiego dramaturga nad Tamizą w ostatnich latach. James Macdonald postanowił do tej listy dodać jeszcze jeden tytuł. Biorąc pod uwagę częstotliowość przenoszenia na teatralne deski, The Night of Iguana nie wydaje się cieszyć nadmierną popularnością. Jest bowiem dziełem dość krnąbrnym. Z jednej strony ma świetnie nakreślone, złożone i niejednoznaczne postaci oraz fabułę rozgrywajacą się w niesamowitych okolicznościach meksykańskiej przyrody, gdzie diabeł zdaje sie mówić dobranoc. Brakuje jej natomiast siły napędowej, która z powodzeniem doprowadzi rozległy tekst (ponad 2 godziny) do satysfakcjonującego finału. Jednak, jak szczęśliwie udowodnił Macdonald – ze zdolną obsadą można zdziałać znacznie więcej. Zwłaszcza dzięki utalentowanemu tandemowi Clive Owen – Lia Williams z teatralnej widowni wychodzi się z przeświadczeniem, że kilkadziesiat funtów wydane na bilet nie poszło na marne.

Meksyk, lata czterdzieste. Osadzony na strzelistym i malowniczym klifie pośród meksykańskiej dżungli, obskurny hotel, wygląda jakby zapomniał o nim bóg. Shannon (Clive Owen), upadły ksiądz, a aktualnie przewodnik wycieczek po okolicy powraca do pensjonatu, by dowiedzieć się, że jego właściciel i bliski przyjaciel zmarł niespodziewanie pozostawiając hotel w spadku swoje nieprzewidywalnej żonie Maxine (Anna Gunn, znana z serialu Breaking Bad). Mężczyzna nie ma jednak czasu na opłakiwanie przyjaciela, ani tym bardziej na opieranie się wdziękom bezwstydnej Maxine, która nie zachowuje się jak na pogrążoną w bólu wdowę przystało. Shannon szuka schronienia przed gniewem i odpowiedzialnością za uwiedzenie nieletniej uczestniczki wycieczki, ale – jak się później okazuje – także przed demonami przeszłości. Ukojeniem dla mężczyzny okazuje się Hannah (Lia Williams), artystka bez grosza, podróżująca ze swoim 97-letnim dziadkiem Nonno (Julian Glover), która przypadkowo trafia do holelu na klifie.
Złożona postać wielebnego, rozdartego pomiedzy wiarą, a zamiłowaniem do kobiet i mocnych trunków, jest idealna dla Brytyjczyka. Clive Owen z łatwością radzi sobie, zarówno z komediową, jak i dramatyczną stroną swojego bohatera. Szczególnie dobrze wypada w scenach, w których mężczyzna zmaga się z własnym sumieniem, Owen wiarygodnie oddaje niepewność i nerowowe oblicze upadłego księdza. Przeciwieństwem Shannona jest Hannah. Grająca ją Lia Williams potrafi wydobyć ze swojej postaci przejmujący spokój, smutek i tęskotę za utraconym życiem. Trzeba przyznać, że Owen i Williams razem tworzą spójny duet, niesamowicie wiarygodny, jednocześnie z łatwością grający na emocjach widowni.

Londyńska adpatacja nie udałaby się jeszcze bez jednej rzeczy, bez fenomenalnej scenografii autorstwa Rae Smith, która pozwoliła przenieść widzów na meksykańską ziemię. Tutaj żar leje się z nieba, a nad głowami grzmi złowieszcza burza. Scenografia jest tak zjawiskowa i klimatyczna, że nawet zdjęcia ze spektaklu nie oddają w pełni tego, co możemy podziawiać na deskach Noël Coward Theatre. Oskurny hotelik umiejcowiony na wysokim górskim klifie, z kolorowymi drzawami, wiklinowymi fotelami nakrytymi wzorzystymi pledami oraz barem, w którym Maxine serwuje drinki w kokosie, od razu nasuwają skojarzenia z Meksykiem. Wiszące nad klifem błękitne niebo oraz zmieniające się wraz z pogodą oświetlenie imitujące promienie słoneczne, potęgują wrażenie niesamowitego upału, który z każdą minutą coraz dotkliwiej doskwiera bohaterom. Burza i deszcz nadchodzą w kulminacyjnej, finałowej scenie pierwszego aktu, przynosząc długo oczekiwane orzeźwienie.






Niewiele jest dramatów idealnych, nad wieloma trzeba się napracować, aby były atrakcyjne dla szerokiej publiczności. Takim teksem jest właśnie Noc Iguany. James MacDonald, który już nie raz udowodnił, że jest doskonałym reżyserem (Who’s Afraid of Virginia Woolf?), zaryzykował przeniesienie niezbyt popularnego tekstu Williamsa na deski teatralne. Choć jego odwagi nie docenili krytycy w kraju, to przedstawienie z imponującą oprawą wizualną i doskonałymi kreacjami aktorskimi wciąż ma szanse podobać się publiczności.
(A.)
Zdjęcia: Brinkhoff / Moegenburg