Ludzi ciągnie do różnych rzeczy. Jedni wolą zakupy, inni nałogowo oglądaje seriale. Jeszcze inni lubią gry komputerowe. A moim narkotykiem jest teatr. Wrocław nie jest najlepszym miejscem na świecie dla teatralnego nerda mojego pokroju, więc mój apetyt zaspokajam w Londynie. Kilka razy w roku pakuję walizkę i wraz z siostrą wyruszam na kilka dni do teatrolandu. Podczas ostatniego czterodniowego wyjazdu obejrzałam 6 przedstawień. Przeszło 11 godzin przesiedziałam na teatralnej widowni. Dużo? Gdybym mogła upchnęłabym jeszcze więcej w plan wycieczki.
Zwykle stawiam na przedstawienia z głośną obsadą. Tym razem zrobiłam wyjątek i kupiłam bilety na Consent, sztukę z mniej rozpoznawalnymi nazwiskami (choć jak śledzisz brytyjskie produkcje, to twarze mogą wydać się znajome), za to z doskonałymi recenzjami w prasie. Ciekawy wydawał się temat. W świecie przedstawionym przez Ninę Raine odbijają się echa akcji #MeToo. W Consent dwie pary związane ze środowiskiem prawniczym, właśnie przechodzą kryzysy w swoich związkach. Bohaterowie, którzy zawodowo zajmują się oddalaniem lub formułowaniem zarzutów potrafią zwykłą sprzeczkę przerodzić w rozprawę, a salon przemienić w salę sądową. To taka sztuka, która stawia więcej pytań niż daje odpowiedzi, nie tylko na temat kondycji współczesnych związków, ale również działania wymiaru sprawiedliwości. Nie sądziłam, że będę się tak dobrze bawić na spektaklu, który snuje tak poważne rozważania. Ale Nina Raine ma język ostry jak brzytwa i ogromne poczucie humoru. Nazwisko godne zapamiętania.

Na Red cieszyłam się najbardziej. Pomimo świetnych recenzji w prasie spektakl nie wysprzedaje się do ostatniego fotela (pewnie magia naziwsk nie działa tak mocno, jak w przypadku Aidana Turnera). Są jednak tego plusy. Teatr zrobił nam miłą niepodziankę i zamienił nasze 10 funtowe miejsca na doskonałe miejsca, które zwykle schodzą za 70. Mogłam się w pełni nacieszyć tym olśniewającym spektaklem, w trakcie którego co wieczór na scenie powstaje prawdziwy obraz (!).
Red to przedstawienie, które w 2009 roku z powodzeniem wystawiane było w Donmar Warehouse, gdy w mojej głowie dopiero kiełkowała myśl o wyjazdach do londyńskich teatrów. Potem spektakl z Alfredem Moliną i Eddie Redmaynem podbił Broadway i zdobył nagrody Tony. Aż w końcu po 9 latach powrócił na londyński West End z Moliną ponownie odgrywającym rolę malarza Marka Rothko oraz Alfredem Enochem w roli jego asystenta (aktor znany z serialu How to Get Away with Murder). Przedstawienie trwa tylko 90 minut, ale spokojnie mogłoby trwać drugie tyle. Tutaj wszystko jest na najwyższym poziomie – począwszy od doskonale napisanego dramatu, poprzez wybitne aktorstwo, na imponującej scenografii, muzyce i oświetleniu skończywszy. Ponoć Logan napisał tą sztukę zainspirowany wizytą w Tate Modern, gdzie obejrzał serię czerwonych obrazów autorstwa Rothko. W dramacie napisał o tym, jak powstawały dzieła, ale ów watek jest tylko pretekstem do rozważań o tym, czym jest sztuka w naszym życiu. Naprawdę piękny i błyskotliwy to tekst. W spektaklu Rothko marudzi, że w dzisiejszych czasach sztuka stara się przypodobać odbiorcy, jest tak fajna i przyjemna, że aż nudna. On zaś chce by jego sztuka zmuszała do myslenia: I’m here to stop your heart – wykrzykuje Molina. Muszę przyznać, że moje serce może się nie zatrzymało, ale na Red biło zdecydowanie mocniej.
Następnego dnia rano pobiegłam do Tate Modern, by obejrzeć dzieła Marka Rothko. Po pierwsze dlatego, że Red wciąż mocno siedział w mojej głowie, po drugie dlatego, że przez Orlando Blooma niespodziewanie miałam wolny dzień. Właśnie oto ziścił się czarny scenariusz. W planach był Killer Joe, ale Bloom musiał niespodziewanie wyruszyć na plan filmowy i na scenie zastępował go ktoś inny. Miałam opcję albo zwrócić bilet, albo zamienić na inny dzień. Oczywiście, że zdecydowałam się na to drugie. Zamiast plaży w sierpniu będę miała kolejny maraton teatralny.
Najbardziej problematycznym spektaklem w czasie czerwcowej wizyty okazał się Macbeth. Najpierw cieszyłam się, bo teatr niespodziewanie dorzucił kilka przedstawień i zgrało się z wyjazdem. Ale, gdy kilka tygodni później pojawiły się pierwsze druzgodzące recenzje w angielskiej prasie, stanęłam przed dylematem: zatrzymać czy zwrócić bilet. A na domiar złego Old Vic wrzucił do repertuaru Sea Wall – monodram z Andrew Scottem. Rozmyślałam dobrych kilka dni. Ostatecznie zdecydowałam się podejść do tego z głową. Za przyzwoite miejsca w Old Vicu musiałabym zapłacić 50-80£. Nawet biorąc pod uwagę niepodważalny talent Irlandczyka, to trochę dużo jak na 30 – minutowe przedstawienie z udziałem jednego aktora! Rozsądek kazał mi wybrać ponad dwugodzinnego Macbetha z pokaźną obsadą (15£ za doskonałe miejsca blisko sceny).

Ale to nie były najlepsze dwie godziny, jakie spędziłam w National Theatre. Ten teatr i Rufusa Norissa stać na więcej (wcześniej w kinie widziałam jego przewrotną Operę za trzy grosze ze śpiewającym Kinnearem oraz na żywo – poruszające Mosquitoes z Olivią Colman i Olivią Williams). Wyszło bardzo przeciętnie. Bez dłużyzn i nudy, ale i bez zachwytów i olśnień (więcej o spektaklu pisałam tutaj). Makbeta można oglądać w polskich kinach w ramach NT Live.
Następnego dnia swoje kroki znowu skierowałam do National Theatre. Gwiazdą wieczoru miała być Vanessa Kirby w Julie – uwspółcześnionej wersji Panny Julii. Lubię, gdy dramaturdzy majstrują przy klasyce, czasem efekt jest zaskakująco dobry (jak chociażby w przypadku pokazywanej w polskich kinach Yermy). Tutaj młodziutka pisarka Polly Stenham mierzy się z chętnie wystawianym i przenoszonym na srebrny ekran dziełem Augusta Strindberga. Akcję sztuki umiesza we współczesnym Londynie, zaś główną bohaterką czyni młodą dziewczynę, która zatraca się w świecie ostrych imprez, łatwo dostępych narkotychów i przelotnych romansów, by zagłuszyć wewnętrzną pustkę. Strindberg umieścił swój dramat w czasach, gdy obowiązywały sztywne normy klasowe. W sztuce Stenham żadne tabu nie zostaje złamane, bo w dzisiejszych czasach romans białej bogatej dziewczyny z ciemnoskórym szoferem może obchodzić tyle, co publikacja na Pudelku.
Pomimo rysy na literackiej bazie, trzeba przyznać, że Julie ogląda się naprawdę dobrze. Vanessa Kirby błyszczy w tytułowej roli, zgrabnie oddając wewnętrzne rozdarcie bohaterki pomiędzy dorosłością a niedojrzałością, pomiędzy niezależnością i całkowitą uległością wobec innych. Aktorka ma silne wsparcie w drugoplanowej obsadzie. Julie ma równe tempo, ciekawą scenografię i fajną choreografię.
Ponoć przedstawienie pojawi się w polskich kinach w przyszłym roku. Warto wybrać się na seans. Ja z przyjemnością skuszę się na powtórkę.
Bardzo lubię Laurę Linney i bardzo lubię twórczość Elisabeth Strout. Dlatego My Name is Lucy Barton od razu wpisałam w plan wycieczki, gdy tylko pojawiła się informacja, że amerykańska aktorka zagra w Bridge Theatre. Spodziewałam się, że połączenie tych dwóch nazwisk (a nawet trzech, bo przedstawienie wyreżyserował Richard Eyre) przyniesie coś dobrego. Ale powiem uczciwie, nie spodziewałam się, ze 90-minutowy monolog tak bardzo mnie olśni i wzruszy. Linney emanuje tak niezwykłą energią i ciepłem, że aż robi się przyjemnie na sercu, gdy słucha się jej głosu, śledzi jej gesty i grymasy twarzy. Na scenie wydaje się skromna, lekko onieśmielona, ale nie sposób oderwać od niej oczu. Aktorka potrafi nawiązać niezwykle intymną więź w widownią. Miałam wrażenie jakby przez te 1,5 godziny Linney mówiła tylko do mnie. Siedziałam w drugim rzędzie, ale nie zdziwiłabym się, gdyby to samo powiedziała osoba siedząca na balkonie.

W czasie tego wyjazdu żaden spektakli nie poruszył tak bardzo mojej czułej strony jak My Name is Lucy Barton. Skromny monodram w Bridge Theatre całkowicie skradł moje serce (więcej o przedstawieniu pisała Agnieszka – tutaj). Z kolei, następny zaplanowany na ten dzień – The Lieutenant of Inishmore – rozbawił do łez i przyprawił o ból przepony.
Nie znałam tej sztuki Martina McDonagha, ale pamiętałam Kalekę z Inishmaan (gdy pracowałam w teatrze oglądałam ją dziesiątki razy), więc wiedziałam czego mogę się spodziewać. Mniej więcej… W The Lieutenant of Inishmore wszystko zaczyna się od tragicznej śmierci … kota. Ten – nie tak znowu sensacyjny – wypadek uruchomia lawinę nieprawdopodobnych zdarzeń. Właścicielem zwierzęcia jest bowiem słynący z radykalnych poglądów członek paramilitarnej organizacji INLA. Za śmierć ukochanego kota Padraic gotów jest policzyć się z każdym, kto zawinił. Co zabawne, grający rolę Padraica – Aidan Turner ma alergię na koty, do czego nie przyznał się reżyserowi Michaelowi Grandage. Na szczęście dla niego, na scenie pojawiają się głównie wypchane zwierzaki (przynajmniej na preview był tylko jeden prawdziwy). Ale czego się nie robi w imię sztuki!
Średnio znam aktorski dorobek Turnera (nie oglądam serialu Poldark, choć mam cichą nadzieję, że wszystkie sezony wylądują w końcu na jakiejś platformie streamingowej). Widziałam go zaledwie w mini serialu BBC And Then There Were None. Na pewno nie spodziewałam się u niego tak doskonałego komicznego wyczucia. Ale niesprawiedliwe byłoby powiedzieć, że sukces spektaklu to wyłącznie zasługa Turnera. Cała (irlandzka zresztą) obsada spisała się na doskonale.
Gwiazda serialu Poldark ma rzeszę wiernych fanek, które po spektaklu tłumnie zabrały się pod back stage. Witany gromkimi brawami i klikaniem aparatów, Turner rozdał kilka autografów i tyle go widziałam. Ale nic straconego, gdy tłum oblegał Aidana, udało się porozmawiać z Alfredem Enochem, który dokładnie w tym samym czasie vis a vis Turnera pojawił się na stage door po sztuce Red. Fajnie jest osobiście podziękować za kawał dobrze wykonanej roboty.
Za niespełna dwa tygodnie czeka mnie kolejny teatralny maraton. Będzie 6 przedstawień w 3 dni: Killer Joe z Orlando Bloomem, King Lear z Ianem McKellen, Othello z Markiem Rylancem i André Hollandem, Exit the King z Rhysem Ifansem, Allejujah – nowa sztuka Alana Bennetta oraz Aristocrats w Donmar Warehouse. Znowu będzie o czym pisać!
(M.)