My Name Is Lucy Barton | Bridge Theatre, London

Podobnie jak Elisabeth Strout wystarczyło niespełna 200 stron książki, by opowiedzieć niezwykle poruszającą historię Lucy Barton, tak samo utalentowanej Laura Linney nie potrzeba było więcej niż 90 minut, by oczarować londyńską publiczność. Amerykańskiej aktorce udało się stworzyć zaskakująco intymny i kameralny klimat, mimo, że spektakl wystawiany był na jednej z bardziej pojemnych scen off-West Endu – nowoczesnego i hipsterskiego Bridge Theatre.

Miałyśmy niezwykłe szczęście załapać się na ten spektakl, który dość nieoczekiwanie wtargnął do repertuaru Bridge Theatre i zagościł tam na okres zaledwie 3 tygodni. Wstrzelił się idealnie w zaplanowany pół roku wcześniej wyjazd czerwcowy. Dzięki Bogu,  jakimś cudem przewidziałyśmy w załadowanym po brzegi atrakcjami teatralnym planie  miejsce na nieoczekiwane wydarzenia. Na dodatek jakaś przemiła osoba oddała swoje bilety w drugim rzędzie. Laura Linney była na wyciągnięcie ręki!

Zawsze lubiłam tę amerykańską aktorkę, chyba odkąd zobaczyłam ją w roli Sarah w Love Acctually. A ostatnio przypomniała o sobie świetną kreacją  niewiernej żony w mrocznym serialu Netfixa Ozark. Dlatego trudno było mi odmówić sobie przyjemności zobaczenia jej na żywo, zwłaszcza, że często grywająca na Broadwayu aktorka, debiutuje na londyńskich deskach. Na dodatek, tak się też złożyło, że akurat w momencie kupowania biletów byłam świeżo po lekturze świetnej i niezwykle przejmującej Mam na imię Lucy. Wydanie kolejnych funtów na spektakl było pomysłem  jak najbardziej uzasadnionym.

Twórcy z Bridge Theatre, Rona Munro, która przełożyła książkę Strout na potrzeby spektaklu oraz reżyser – Richard Eyre postanowili jednak mnie nieco zaskoczyć. Zdecydowali się bowiem wystawić My name is Lucy jako one man show. Choć na początku dziwiłam się temu rozwiązaniu, historia Lucy okazała się idealnym materiałem na monolog. I nie ukrywajmy, duża tu zasługa  magnetycznej Linney.

W zasadzie twórcy cały punkt ciężkości i powodzenie sztuki przełożyli na Laurę Linney. Na szczęście casting okazał się strzałem w dziesiątkę. Amerykanka w wywiadach opowiadała, że rola Lucy marzyła jej się od dawna. Kiedyś nawet sama Elisabeth Strout zapytała, czy Laura zechciałaby zagrać jej bohaterkę. Jednak nic w tym czasie się nie wydarzyło. Tymczasem z propozycją roli, ku zaskoczeniu aktorki zadzwonili Brytyjczycy, a dokładnie sam dyrektor Bridge – Nicolas Hytner. Najzabawniejsze jest to, że Hytner nie miał zupełnie pojęcia, że na ten sam castingowy pomysł kilka miesięcy wcześniej wpadła pisarka. Ale nic w tym dziwnego, przecież Linney jak mało kto potrafi grać postacie złożone, emocjonalne i z dużym bagażem doświadczeń.  Jej bohaterka to pisarka, dla której pisanie było rodzajem ucieczki przed biedą, bólem i upodleniem, którego doświadczyła w dzieciństwie. W obliczu tajemniczej choroby i długotrwałego pobytu w szpitalu oraz niespodziewanej wizyty matki staje do walki z demonami przeszłości i rodzinnymi sekretami.

Linney pozostawiona na scenie sama, w towarzystwie oszczędnej scenografii (zaledwie szpitalne łóżko, fotel i telebim wyświetlający w tle raz – widok ze szpitalnej sali na Chrysler Building, innym razem – łąki i pola z jej rodzinnych stron) tworzy skromne, ale jakże niesamowicie ujmujące widowisko. Aktorka, która ma koncie liczne role filmowe i nagrody, wetranka scen Brodwayu, tu – na londyńskich deskach daje popis swoich umiejętności. Skromny – bez zbędnych fajerwerków i upiększeń, ale jakże prawdziwy i zwyczajnie wzruszający.

Dla takich sztuk warto jechać do Londynu!

(A.)

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s