Mosquitoes znalazło się na mapie teatralnych wyjazdów do Londynu z bardzo oczywistego powodu – obecność w obsadzie dwóch fantastycznych Olivii – Colman i Williams. Treść sztuki natomiast zdecydowanie była powodem moich zmartwień. Choć autorka dramatu – Lucy Kirkwood od kilku lat szturmem zdobywa londyński West End, a jej dzieła z powodzeniem transferowane są na Broadway – to jednak Mosquitoes, opowiadający o siostrzanej relacji rozgrywającej się na tle fizycznych eksperymentów wydawał się wyborem dość ryzykownym. Na szczęście adaptacja Rufusa Norissa okazała się nie tylko świetnie zagraną, ale i niezwykle poruszającą sztuką, pełną efektownych pomysłów, które reżyser jakimś cudem upchnął na niewielkiej scenie Dorfman.
Alice (Olivia Williams) jest utalentowaną fizyczką, mieszka w Genewie, gdzie od 11 lat pracuje nad Wielkim Zderzaczem Hadronów. Ma bystrego, choć niespokojnego syna, Luka, który zaciekle krytykuje konsekwencje środowiskowe pracy swojej matki. Jenny (Olivia Colman) tymczasem mieszka skromnie w Luton, sprzedaje ubezpieczenie medyczne, opiekuje się starszą mamą i opłakuje stratę dziecka. Ze swoim zamiłowaniem do horoskopów i „googlowania bez celu” jest zupełnym przeciwieństwem odnoszącej sukcesy Alice. Zresztą, w chwilach siostrzanej niezgodny, nie boi powiedzieć na głos: „To dlatego ja jestem Forrestem Gumpem, a Ty – Czarodziejem z pieprzonego Oz”. Przewrotnie jednak, Kirkwood postanawia połączyć losy sióstr, by zaprzeczyć tej teorii. W dramatycznych chwilach siostry, żyjące w zupełnie odmiennych światach i propagujące diametralnie różne wartości życiowe, będą zmuszone działać wspólnie. Zderzenie światów, w pierwszym momencie wywoła chaos i cierpienie, ale będzie miało też leczniczą moc.
Podczas, gdy Olivia Williams stworzyła bardzo wiarygodny portret kobiety sukcesu, ambitnej, ale często obsesyjnie protekcjonalnej wobec swojej siostry (którą często określa jako „całkowicie oddaną głupocie”), Olivia Colman z sukcesem zmaga się z rolą przeciętnej kobiety. Ale aktorka już wielokrotnie udowadniała, że potrafi pięknie portretować zwyczajność. W Mosquitoes znakomicie uwypukla sprzeczności kiełkujące w Jenny. Sprawnie lawiruje między cichą furią, rozpaczą po stracie córki, cierpkim dowcipem a troską o innych.
Trzeba przyznać, że obie aktorki bezbłędnie radzą sobie ze skrajnymi emocjami, które targają ich bohaterki. Celnie pokazują jak niezrównoważone bywają ich wzajemne relacje. Spotkania na scenie Alice i Jenny niosą niezwykle emocjonalny ładunek. Dawno nie widziałam takiej chemii w teatrze.
Zadziwiające jak dobrze udało się do tej emocjonalnej opowieści wpleść elementy naukowe. Jest to z pewnością zasługa lekkości, z jaką pisze Lucy Kirkwood. Dodając do tego sceniczne doświadczenie reżysera Rufusa Norisa mamy do czynienia ze produkcją ze świetnie wyważonymi proporcjami. Sceny domowe sprawnie przeplatają z efektownymi, bogato ilustrowanymi wykładami na temat fizyki, dostarczanymi przez szalonego fizyka w białym fartuchu. Norris wraz z pomysłowymi scenarzystami umiejętnie trzymają wszystko razem: sceniczne konstrukcje z odbijającymi okrągłymi tarczami są wizualnie imponujące wraz z właściwym muzyką i oświetleniem pomagają przekazać doniosłość genewskich eksperymentów.
Mosquitoes, wbrew wcześniejszym obawom, zaspokoiło moje teatralne potrzeby w stu procentach. Błyskotliwy, zaskakująco trafny tekst, wygłaszany przez niezwykle zgrany i zdolny aktorski tandem, dodatkowo podany w pięknej oprawie wizualnej. Oby w przyszłości Londyn szykował mi więcej tego typu niespodzianek.