Dyrektor artystyczny National Theatre – Rufus Norris – pierwszy raz od 25 lat i drugi w swojej karierze wystawia Szekspira. Co zaskakujące, zdecydował się pokazać dość intymny dramat jakim jest Makbet na Olivier Theatre, czyli na największej przestrzeni dostępnej w budynku teatru (1150 miejsc na widowni). W Lyttelton z pewnością nie zmieściłby się imponujący drewniany pomost, więc może to zaważyło o wybórze lokalizacji. Bo ani ilość zaangażowanych aktorów, ani aranżacja poszczególnych scen w żaden sposób nie przemawia na korzyść Olivier Theatre. Niewykorzystana w pełni teatralna przestrzeń przytłacza swoim rozmiarem, jednocześnie tworząc ogromny dystans między aktorami a widownią. Siedząc bardzo blisko sceny, nie byłam w stanie wczuć się w sytuację i emocje bohaterów. Jedyna nadzieja w przekazie kinowym, który dzięki umiejętnej pracy kamer ma szansę ten błąd naprawić.
Świat przedstawiony w londyńskim Makbecie pędzi ku zagładzie. Panuje w nim strach i okrucieństwo. W pierwszej scenie przedstawienia odcięta głowa w foliowej reklamówce wisi na palu. Nie jest to miły widok. Ale Rufus Norris nie chce by było nam przyjemnie i komfortowo. Chce nami wstrząsnąć, przyprawić o dreszcze. Reżyser z łatwością osiąga zamierzony efekt za pomocą ogromnej ilości czerwonej farby, ale ponosi też cenę. W przeważającej brutalności, gubi się poetyckość dramatu Szekspira.
Z wypowiedzi Norrisa wynika, że chciał stworzyć świat, którego lęka się współczesna Europa. Problem w tym, że kraina po globalnej apokalipsie, którą zbudował na deskach teatru narodowego, bardziej straszy pustką i toną plastiku. Zamiast o wojnie domowej, można pomyśleć o katastrofie ekologicznej. Pierwszy raz odkąd recenzuję londyńskie przedstawienia tak bardzo nie mogę przekonać się do wizulanej strony spektaklu. Elementy scenografii autorstwa Rae Smith (z wyjątkiem jednego mocnego elementu – drewnianego pomostu) sprawiają wrażenie prowizorycznych, starych, z odzysku lub z przypadku. Z tyłu sceny smętnie wiszą długie zasłony uszyte z czarnej folii, w pomieszczeniach przypominających baraki w ubogiej dzielnicy walają się śmieci. Jeszcze gorzej prezentują się kostiumy zaprojektowane przez Moritza Junge. Są niechlujne (folia wszyta w piękną cekinową suknię) i prowizoryczne (papierowa zbroja skejona taśmą), a czasem nawet karykaturalne (czerwony garnitur Makbeta z błyszczącą czarną koszulą bardziej pasowałby na dancing). Zarówno scenografia, jak i kostiumy zamiast wspierać wizję reżyserską, całkowicie jej szkodzą.
Aktorstwo to jedyny element przedstawienia, który nie zawodzi. Rory Kinnear to dośwadczony szekspirowski aktor, który na swoim koncie ma już rolę Hamleta oraz Jago w Otellu (oba tytuły w National Theatre). Teraz doskonale radzi sobie jako rozdarty wewnętrznie, tłamszony przez strach Makbet. Widać też jego uległość wobec żony, charyzmatycznie zagranej przez Anne-Marie Duff. Gwiazdy przedstawienia mają również silne oparcie w drugoplanowej obsadzie. Świetny jest przede wszystkim Patrick O’Kane jako Makduf (niezwykle poruszający w scenie, w której opłakuje śmierć rodziny) oraz Kevin Harvey jako Banko.
To nie były najlepsze dwie godziny, jakie spędziłam w National Theatre. Ten teatr i tego reżysera stać na więcej (wcześniej w kinie widziałam jego przewrotną Operę za trzy grosze ze śpiewającym Kinnearem oraz na żywo – poruszające Mosquitoes z Olivią Colman i Olivią Williams). W Londynie w ostatnich latach wystawiano dwie doskonałe adaptacje dramatów Szekspira: Hamleta z Andrew Scottem i Juliusza Cezara z Benem Whishawem. Trudno konkurować z tak odważnymi w formie, pomysłowymi i niezwykle aktualnymi inscenizacjami. A jednak dyrektor artystyczny National Theatre podjął wyzwanie…. Wyszło bardzo przeciętnie. Bez dłużyzn i nudy, ale i bez zachwytów i olśnień.
(M.)