W ostatnich tygodniach nie mogę odkleić się od ekranu telewizora (lub komputera). W tym sezonie stacje telewizyjne bardzo się postarały, bym nie wpadła w jesienną chandrę spowodowaną niską temperaturą i krótszymi dniami. Serwują tyle nowych serialowych projektów, że trudno zaprzątać sobie głowę czymś innym niż kolejnym epizodem.
Muszę przyznać, że już dawno nie ciągnęłam tyle seriali jednocześnie. Trudno pisać na blogu o wszystkim na bieżąco – czas nie jest z gumy, a trzeba chodzić do pracy, spacerować z psem, spać minimum 6 godzin …no i oczywiście śledzić nowości w tv. Stąd zrodził się pomysł na przegląd serialowych świeżynek, zamiast tradycyjnej recenzji (o wszystkim nie byłabym w stanie napisać wyczerpującego wpisu). Zaznaczam, że w większości przypadków wystawiam ocenę jeszcze przed zakończonym sezonem (poza oczywiście produkcjami Netflixa, które zwykle oglądam „ciurkiem”). Mam nadzieję, że ten post będzie dla Was wskazówką, po co sięgać, a co sobie odpuścić w tym sezonie.
Jeśli masz swoje typy, których nie ujęłam w zestawieniu, daj znać, będę wdzięczna za podpowiedź. Może jakimś cudem wcisnę w plan dnia 🙂

Połączone siły Netflixa i Marvela znów przyniosły bardzo satysfakcjonujący efekt. Co prawda postać Luke’a Cage’a nie była dla widzów zaskoczeniem, bo dzięki Jessice Jones zdążyli już go odrobinę poznać, jak również polubić odtwórcę głównej roli – Mike’a Coltera. Historię Luke’a, który w swoją nadprzyrodzoną moc otrzymał w wyniku eksperymentów, ogląda się świetnie i z narastającą ciekawością. W pierwszym sezonie osiłek stawia czoła przebiegłej pani polityk Mariah Dillard (Alfre Woodard) oraz cwanemu biznesmanowi Cornellowi Stokesowi (znakomita rola Mahershala Ali). Ale jak się okazuje potyczki z nimi, to tylko przedsmak tego co czeka go w starciu z odwiecznym wrogiem. Twórcom serialu znów udało się wyczarować zupełnie odmienny styl opowieści niż w przypadku Daredevila czy wspomnianej Jessici Jones (świetna ścieżka dźwiękowa z muzycznymi cameo w stylu Faith Evans czy Raphael Saadiq). Swoją drogą, ciekawe jak te cztery style (zakładam, że zaplanowany na marzec 2017 roku Iron Fist też będzie specyficzny) uda się pogodzić w Defendersach, gdzie siły połączą wszyscy superbohaterowie.

This Is Us to chyba największe pozytywne zaskoczenie tego sezonu. Serial stacji NBC nie ma ani wielkich nazwisk w obsadzie, ani imponującego budżetu. Ma za to sprawnie napisaną – bardzo przyziemną – historię, która może okazać się świetną odskocznią od superbohaterów, bossów narkotykowych, bezwzględnych polityków czy hakerów, czyli wszystkiego, co oferują najmodniejsze obecnie serie telewizyjne. Za sukcesem This Is Us stoi jednak nie byle kto, bo Dan Fogelman, człowiek, który kilka lat temu odczarował dla nas gatunek komedii romantycznej (Kocha lubi szanuje) oraz twórca Galavanta – komedii musicalowej w odcinkach. Nie chcę zdradzić fabuły 10-odcinkowego sezonu, bo zapewniam Was, że zaskoczeń jest sporo. Wystarczy, że powiem, iż serial – opowiadający o życiowych zmaganiach 36-latków – ma kojąco ciepły klimat. Można się trochę pośmiać, jeszcze częściej wzruszyć.

Netflix pozazdrościł HBO produkcji przeznaczonej dla fanów amerykańskiego kina niezależnego. Easy w reżyserii Joe Swanberga to odpowiedź na Bliskość stworzonej przez braterski duet Jay i Mark Duplassów. W zasadzie oba seriale wyszły znakomicie, choć z założenia są to seriale dla bardzo wąskiego grona odbiorców. Jeśli jednak lubisz dawkować sobie prozę życia w odcinkach, Easy skupiające się na relacjach damsko – męskich, seksie, technologii i kulturze, może okazać się propozycją dla Ciebie. Swanberg jak zawsze tworzy w charakterystyczny dla siebie sposób. Oglądając serial ma się wrażenie, że reżyser zebrał grono znajomych aktorów, rzucił im temat i wyszedł z pomieszczenia po tym jak ukrył w doniczce włączoną kamerę, która następnie wszystko rejestrowała. Niestety, nie wszystkie z ośmiu odcinków są tak samo dobre. Zmęczyły mnie trochę epizody z Davem Franco poświęcone braterskiej relacji i obawom związanym z ojcostwem. Świetnie natomiast wyszedł odcinek z Emily Ratajkowski o granicach współczesnej sztuki (5 – Art and Life), o bezcelowych próbach upodabniania się do nowego partnera (2 – Vegan Cinderella) oraz dwa epizody poświęcone próbom rozpalenia przygasającej małżeńskiej namiętności lub jej urozmaicenia (1 – The Fucking Study i 6 – Utopia z Orlando Bloomem). W zasadzie Swanberg nie powiązał ze sobą odcinków Easy (wyjątkiem jest tylko epizod 3 i 8), można oglądać w oderwaniu od siebie. To też duży plus. Można sobie odtworzyć jeden odcinek i sprawdzić, czy taki kameralny klimat przypadnie Ci do gustu.

Mam ogromną słabość do humoru Woody’ego Allena, więc za nic nie mogłam sobie odpuścić pierwszego serialu w karierze tego płodnego reżysera. Miałam jednak nadzieję, że to co mówił filmowiec o trudnościach z jakimi przyszło mu odnalezienie się w nowej formie jest zwykłą kokieterią, a na ekranie zobaczymy coś bardzo satysfakcjonującego. Niestety, od pierwszego odcinka czuć wyraźnie zmagania Allena ze scenariuszem. Nawet jeśli serial nosi sporo charakterystycznych dla jego twórczości znamion (retro stylistyka, miłosny trójkąt, neurotyczny bohater), to jakoś nie układa się to w spójną i wciągającą całość. W sumie dobrze bawię się tylko w tych momentach, gdy na ekranie pojawia się sam Woody Allen w typowej dla siebie roli przewrażliwionego intelektualisty. Crisis in Six Scenes to łącznie 3 godziny przed telewizorem, więc można spokojnie przetrwać do końca sezonu, jednak bez większego entuzjazmu. Teraz pozostaje mi czekać do lata na najnowszy film reżysera z Justinem Timbarlake’iem i Kate Winslet w rolach głównych. Myślę, że utalentowany piosenkarz (i całkiem niezły aktor) będzie o niebo lepszym castingowym wyborem niż jego estradowa koleżanka – Miley Cyrus, która w serialu Allena w ogóle się nie sprawdza.

Sarah Jessica Parker po 12 latach nieobecności powróciła do HBO i to w roli, która niewiele ma wspólnego z uwielbianą Carrie Bradshaw. Właściwie najnowszy serial stacji przeczy wszystkiemu, co Seks w wielkim mieście usiłował nam sprzedać. Tu nowojorska bajka o niezależności, wielkich miłościach i namiętnościach ustępuje szarej rzeczywistości. Żyjące na przedmieściach małżeństwo z długoletnim stażem nie potrafi już się sobą cieszyć. Zapomnieli jak to jest lubić się i rozmawiać o czymś więcej niż o pikającym alarmie. Tematyka Rozwodu może nie jest specjalnie odkrywcza, ale 30 minutowe odcinki napisane są zgrabnie, z humorem lub nutką goryczy. Całość zamknięta jest w klimacie amerykańskiego kina niezależnego. Serialowy casting to strzał w dziesiątkę. Sarah Jessica Parker i Thomas Haden Church tworzą znakomitą ekranową parę, podobnie jak Molly Shannon w roli przyjaciółki głównej bohaterki. Twórcy wyraźnie celują w starszą widownię – nie chodzi tylko o tematykę, która trafi w gusta dojrzalszej publiczności (z pewnym bagażem doświadczeń w sferze relacji małżeńsko – rodzinnych), ale również o dobór ścieżki dźwiękowej, na której królują głównie hity lat 70-tych.

Połączenie s-fi z westernem zgrzytało mi już od momentu czytania pierwszych informacji na temat serialu HBO. Ale wierzcie mi próbowałam się przekonać. Fabuła wydawała się dość interesująca. Akcja serialu rozgrywa się w futurystycznym parku rozrywki, gdzie każdy może spełnić swoje nawet najbardziej mroczne fantazje. Pod projektem podpiswali się znakomici twórcy – Jonathan Nolan (połowa braterskiego duetu odpowiadającego za sukces takich filmów, jak: Prestiż, Mroczny Rycerz, Interstellar) oraz scenarzystką Lisa Joy (mój ukochany serial Gdzie pachną stokrotki) i aktorzy – Anthony Hopkins, Evan Rachel Wood, James Marsden, Thandie Newton i Ed Harris. Ostatecznie dałam serialowi trzy szanse, ale z każdym kolejnym odcinkiem byłam bardziej znużona. Nic na to nie poradzę, po prostu nie trafia do mnie historia psujących się robotów, które zaczynają przeżywać „ludzkie” emocje. Przez trzy godziny, które spędziłam przed telewizorem akcja prawie w ogóle się nie posunęła do przodu. Każdy odcinek składał się mniej więcej na to samo (host się psuł, naukowiec toczył rozmowy, których nie powinien, przyjezdny przeżywał przygodę życia, a mściciel na koniu krwaro rozprawiał się z swoimi przeciwnikami). Porzucając serial zaoszczędzę prawie 7 godzin. Przeznaczę je na coś bardziej wciągającego.

Nazwiska twórczego tandemu – Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego – znane są tym wszystkim, którzy nie stronią od teatru. Tym razem duet pokusił się o stworzenie serialu – i ku zaskoczeniu wszystkich – ów pomysł znalazł miejsce w czasie antenowym Telewizji Polskiej. Artyści opowiadają o kulisach funkcjonowania teatru w Polsce. Głównym bohaterem serialu jest świeżo upieczony dyrektor fikcyjnego Teatru Popularnego, który ma być marionetką w rękach rządzącej władzy pragnącej doprowadzić do zamknięcia instytucji. Oczywiście mężczyzna na początku nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest tylko pionkiem w partyjnej grze. Gdy jednak prawda wychodzi na jaw, zrobi wszystko, by zmienić reguły gry. Łatwo nie będzie, bo nie zawsze może liczyć na wsparcie mocno podzielonego zespołu teatru. Na szczęście na straży porządku stoją duchy dawnych dyrektorów placówki. Strzępka i Demirski pozostają wierni teatralnej konwencji, dlatego Artyści trafią bardziej w gusta teatromanów. W końcu ktoś odważył się postawić na zdolnych, telewizyjnie nieopatrzonych aktorów (sporo z nich jest lub było związanych z wrocławskim Teatrem Polskim), a wielkim gwiazdom przekornie dać drobne role (Jerzy Trela jest duchem, Edward Linde-Lubaszenko – portierem, a Jan Klata – strażakiem). Dla mnie Artyści to powiew świeżości w polskiej telewizji. Choć pewnie wiaterek, a nie wiatr zmian w ofercie stacji.

Co prawda ten serial pojawił się na Netflixie jeszcze w połowie sierpnia, ale w polskich mediach i blogach przeszedł trochę bez echa. Mówiło się co najwyżej o budżetowej rozpuście Netflixa, który za jeden odcinek serialu stworzonego przez Baza Luhrmanna (Romeo i Julia, Wielki Gatsby) zapłacił 6 milionów dolarów. Ale według mnie były to pieniądze dobrze wydane. Tłem do muzycznej opowieści o miłości i marzeniach jest bankrutujący Nowy Jork lat 70-tych, który stał się gruntem na którym wyrosły: hip-hop, punk i disco. Bohaterami serialu są nastolatkowie z południowego Bronksu, którzy marzą o wyrwaniu się z dzielnicy i zrobieniu kariery na scenie muzycznej. W opowieści Luhrmanna sporo jest młodzieńczej energii, beztroski i radości. Serial sprawnie łączy wiele wątków, ale lepiej wypada w tych momentach, w których bohaterowie gonią za marzeniami, niż tam gdzie muszą zmierzyć się z mroczną stroną miasta. Brawa należą się za sprawnie poprowadzony wątek poszukiwania tożsamości seksualnej przez młodych ludzi.

Piękny, prowokacyjny i ironiczny – tymi słowami najtrafniej można określić najnowszy serial Paolo Sorrentino zrealizowany dla stacji HBO. Włoski reżyser pozostaje wierny estetyce swoich poprzednich filmowych projektów, czasami nawet bezczelnie kopiuje sprawdzone na dużym ekranie chwyty. Zniewalające kadry, pieczołowicie dobrany (bardzo różnorodny) podkład muzyczny, odrobina surrealizmu, szczypta dowcipu i symbolika – to mieszkanka, która niektórych może przyprawiać o mdłości. Ale kto – tak jak ja – zachwycił się Wielkim pięknem i Młodością z pewnością doceni najnowszy serial HBO. Młody papież fabularnie jeszcze się rozkręca, ale wszystko wskazuje na to, że Pius XIII może okazać się watykańskim Frankiem Underwoodem. Wielkim atutem serialu jest obsadzony w głównej roli Jude Law – zgrabnie łączący dostojność i stanowczość papieża z jego złośliwością i przebiegłością. Już po kilku odcinkach można śmiało powiedzieć, że to będzie jedna z ciekawszych ról w bogatej karierze Brytyjczyka.

Listopad rozpoczął się na Netflixie na bogato. The Crown to najdroższy w historii serial stacji, czy najlepszy to się jeszcze okaże. Jestem na razie po kilku odcinkach, ale już zdążyłam się wciągnąć w historię młodej Elżbiety II. Doceniam nie tylko walory estetyczne produkcji, ale również walory edukacyjne. Lubię, gdy twórcom udaje się nakłonić mnie do poszerzania informacji w danym temacie, sprawdzania co jest serialową fikcją, a co prawdą. I tak jest w przypadku The Crown, stworzonego przez znakomity duet: Peter Morgan (scenarzysta), Stephen Daldry (reżyser), którego umiejętności mogliście już docenić w spektaklu Audiencja z Helen Mirren w roli brytyjskiej królowej, pokazywanym w ramach NT Live.
Ja mam to samo z Westworld. Zrezygnowałam po dwóch odcinkach. Jeszcze oglądanie jak kolejny raz ten sam bohater jest zabijany jakoś do mnie nie przemawia.
Za to jestem zachwycona The Good Place. Lekki,zabawny, dużo ciekawych zwrotów akcji.
This is us dobrze się ogląda ale nie specjalnie polubiłam bohaterów a wręcz niektorych lubię z odcinka na odcinek coraz mniej.
PolubieniePolubienie
Dzięki ! Wpisiuję The Good Place na listę 🙂
PolubieniePolubienie
A ja jestem zachwycona Westworld 🙂 a jak ktoś się lubi trochę pobać to polecam sentymentalną podróż do lat 80. ze Stranger things.
PolubieniePolubienie
O tak, Stranger things jest świetny!
PolubieniePolubienie
A ja uwielbiam Westworld! Wciągnął mnie ogromnie. Z tego zestawienia zaczęłam jeszcze Luka Cage, Crisis in six scenes oraz Młodego papieża, więc póki co się nie wypowiem 😛
PolubieniePolubienie
Dziękuję za zestawienie. Tyle dobrego tej jesieni 🙂 Zacznę pewnie od Młodego Papieża, a Crown, This is us, The get down i Artystów dopisuję do listy 🙂
A mnie Westworld wciągnął. Zazwyczaj pozostawiam serial, który jest aktualnie emitowany po to, żeby później zapodać sobie mocną dawkę kilku odcinków naraz, ale tu…no nie mogę się oprzeć. Świetna historia i fabuła, która z odcinka na odcinek ciekawi coraz bardziej 🙂
PolubieniePolubienie
Niepewne od HBO, moim zdaniem powinny się spodobać wszystkim widzom Easy 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję za polecenie. Argument nie do odrzucenia 😉
PolubieniePolubienie
Mnie najbardziej podoba się tematyka Rozwodu i to mimo że nie mam odpowiedniego wieku 😉 Może skuszę się na obejrzenie kilku odcinków tego serialu. Ciekawe zestawienie, wyjątkowo urozmaicone. 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba