Wszyscy jesteśmy na skraju rozpaczy
Paolo Sorrentino pogrywa z widzem. Bo jak nazwać, to, że w swoim najnowszym filmie, Wielkie piękno pokazuje jedną z najpiękniejszych stolic świata, jednocześnie ukazując losy chyba najbardziej nostalgicznego i nieszczęśliwego jej mieszkańca? Jep szczęśliwy tylko bywa. Na przyjęciach, wśród znajomych, jest duszą towarzystwa. Uśmiechnięty podstarzały ulubieniec rzymskiej bohemy udaje, bo tego się od niego wymaga. Jednak w dniu 65. urodzin postanawia: Doszedłem w życiu do momentu, w którym nie robię już rzeczy, na jakie nie mam ochoty. Na przyjęciach nadal się pojawia, ale coraz bardziej posępny i zamyślony, ze smutkiem podkreśla, że z życiem nieodłącznie powiązana jest śmierć, a wielkie piękno, którego przez lata bezskutecznie próbuje doświadczyć blednie w bezsennym Rzymie, mieście imprez, seksu i poprawianej urody. Smutne? Tak. Ale na szczęście Sorrenentino pod koniec przemyca odrobinę optymizmu…
Wielkie piękno rozpoczyna się energetycznie. Krzyk czarnowłosej, podstarzałej donny przenosi nas na imprezę urodzinową Jepa, gdzie rzymska śmietanka bawi się w najlepsze, panowie, niezależnie od stanu cywilnego polują, a panie pokazują swoje naturalne, bądź nabyte wdzięki. W rytmie dyskotekowych hitów jawi nam się zepsucie, próżność i kult młodości. Sześćdziesięciolatki bawią się tak, że młodzież może im zazdrościć werwy, alkohol leje się strumieniami, a stężenie seksu na metr kwadratowy jest tak wysokie, że niejednemu może przysporzyć problemów ze zdrowiem. Jednak rzymianie jak zaklęci ulegają czarowi nocnych balang, które jak wężyk na jednej z imprez u Jepa, prowadzą donikąd. Najlepszy przykład zepsucia – jedna bywalczyni na pytanie Co pani robi? nieskrępowana odpowiada: Jestem bogata. Jep na pierwszy rzut oka wydaje się nam dokładnie tak samo próżny i leniwy, jak cała ta rzymska bohema. Jest jednak w nim, coś co nie daje spokoju, i widzowi, i jemu samemu.
Bohater sorrentinowskiej opowieści żyje trochę „na skraju”, jest pełen sprzeczności i nieprzewidywalności. Jednego ranka mówi jak należy zachować się na pogrzebie czy na przyjęciu, by następnego dnia złamać wszelkie konwenanse, głośno chlipać podczas mszy żałobnej czy wyśmiewać zadufaną w sobie przyjaciółkę podczas wspólnej kolacji. Jego prostolinijność i szczerość mogłaby przysporzyć mu wrogów, jednak Jep jako ulubieniec towarzystwa zjednuje sobie tylko przyjaciół. Uważany jest za dobrego człowieka i przyjaciela (znajomy Romano decydując się po 40 latach na wyjazd z rozczarowującego Rzymu, żegna się tylko z Jepem, przełożona darzy go ciepłym, przyjacielskim uczuciem, a gosposia jest jedyną osobą, która go naprawdę rozumie). Choć od czasu swojego literackiego debiutu nie napisał żadnej książki, to nadal uznawany jest za wspaniałego pisarza. Na swój imprezowy charakter zwala winę za to, że dotąd nie znalazł czasu na kolejną powieść (Dlaczego nigdy nie napisałeś drugiej książki? Za często wychodziłem w nocy). Teraz w dniu urodzin twórczy głód zaczyna coraz bardziej mu dokuczać, tylko jak jemu zaradzić, gdy nie zaznało się wielkiego piękna?
Jep to bardzo ciekawy przypadek. Jego jedną z najlepszych przyjaciółek jest karlica, która ze wzgląd na swój wzrost, zmuszona jest całe życie dostosowywać się do otoczenia. Bohater Wielkiego piękna czuje się podobnie. Choć bryluje na imprezach, to wystarczy zajrzeć w głąb jego duszy, żeby stwierdzić, że to tylko maska, którą przybiera, aby wpasować się w otaczający go świat ludzi nijakich i nudnych. Przy bliższym poznaniu można dostrzec, że woli delektować się pięknem świata, niezwykłością budowli i dzieł sztuki, czy atrakcyjnością ludzi i ich duszy. Choć Jep kończy imprezy, gdy słońce wschodzi (wtedy, gdy normalny człowiek się budzi), to często przyjęcia wieńczy porannym spacerem, kiedy to niespiesznie może przyglądać się życiu i jego urokom. Nierzadko zdarza mu się czmychnąć z nudnej imprezy na rzecz całonocnej przechadzki po najpiękniejszych zakamarkach włoskiej stolicy.
Sorrentino, podobnie jak jego bohater, często popada w skrajności, raz doskwiera mu straszliwa melancholia, innym razem kipi od ironii czy groteski. Niejednokrotnie swoją wizję Rzymu i jej mieszkańców kreśli grubą kreską (chociażby wtedy, gdy Jep, niemalże jak na poczcie czeka na swoją kolej do lekarza – mistrza ceremonii albo szarlatana, który jakby w pogańskim rytuale nakłuwa go botoksem). Niezależnie jednak od nastroju, reżyser zawsze pozostaje wierny urodzie wiecznego miasta. Dawno nikomu bowiem nie udało się tak oddać uroków jakiegokolwiek miasta. Sorrentino sprytnie pozbawił Rzym psujących widoki turystów. Dzięki temu tworzy najwspanialszą na świecie pocztówkę tego miasta, co z tego, że na odwrocie tej pocztówki można odczytać, że życie niekoniecznie jest dolce (wspaniały, choć bardzo smutny dowód na tę tezę – historia pary z 35-letnim stażem – maż po śmierci małżonki dowiaduje się, że ta całe życie kochała innego, a jego traktowała tylko jako mężczyznę do towarzystwa).
Czy można być na skraju rozpaczy, kiedy ma się wszystko i na dodatek mieszka w najpiękniejszym miejscu na świecie? Sorrentiono w Wielkim pięknie tylko potwierdza życiową prawdę, że zasobność portfela ani szerokość geograficzna o radości z życia nie decyduje. Film to niezwykła podróż w głąb duszy człowieka, który szuka sensu życia i niezależnie od tego, jak ją odbieramy (optymistycznie czy pesymistycznie) to najpiękniej opowiedziana historia, jaką ostatnio widziałam.