JEŚLI IMPREZA TO TYLKO U GATSBY’EGO CZYLI DICAPRIO W ŚWIECIE BŁYSKOTEK
Tempo miasta gwałtownie się zmieniło. Budynki były wyższe. Imprezy- huczniejsze. Moralność-słabsza, a alkohol- tańszy. Niepokój graniczył z histerią.
Wielki Gatsby w reżyserii Baza Luhrmann a to obraz Nowego Jorku zepsutego pieniądzem i będącego na wiecznym kacu. Według Australijczyka ówczesna Ameryka miała tylko jeden cel, szybko się wzbogacić, a zarobione dolce wydać na huczne imprezy. Nie wiem po co Luhrmannowi była kultowa powieść Fitzgeralda, skoro najważniejszy wątek miłosny, na którym oparł swoją książkę (zresztą bez wahania wymienianą wśród prestiżowego klubu Great American Novels), stał się tu jedynie pretekstem do przystrojenia szklanego ekranu w liczne fajerwerki i błyskotki. Uczucie Jaya do Daisy zostało całkowicie zmarginalizowane, podobnie jak wiele innych ważnych dla historii wątków. To, co widzimy na ekranie na pewno cieszy nasze oko, nie pozostaje jednak w głowach na długo. Wielki Gatsby w wydaniu Luhrmanna jest jak długi i efektownie zrobiony teledysk. Fanom książki dostarczy licznych rozczarowań, ale pozostałym, łasym na efekty 3D, świetną grę aktorską i kapitalną, choć kontrowersyjną ścieżkę dźwiękową na pewno się spodoba.
Klasyka w wersji Luhrmanna, czyli Gatsby słucha rapu
Na film czekałam od dawna, właściwie od pierwszych prasowych informacji o najnowszym dziele Australijczyka, znanego z tego, że lubi „grzebać” w klasyce w niekonwencjonalny sposób. I choć zupełnie nie spełnił moich „książkowych” oczekiwań (mierzenie się z najlepszymi dziełami, bywa ryzykowne), to pod względem wizualnym i muzycznym jest dla mnie co najmniej „do przyjęcia” (a przecież już dawno wyrosłam z fascynacji MTV, a 3D zupełnie mnie nie kręci!).
Luhrmann na pomysł filmu wpadł 12 lat temu, kiedy będąc w podróży transsyberyjskiej zetknął się z powieścią Fitzgeralda. Chciał go urzeczywistnić, jednak wiele ze znanych wytwórni filmowych nie odważyło się wyprodukować filmu (jak to klasyczny Wielki Gatsby w wersji 3D i z muzyką rapera, Jay-Z ?!). Ostatecznie Warner okazał się jedynym, który nie przestraszył się ekscentrycznych pomysłów Australijczyka.
Wydaje się, że dla Luhrmanna nie ma klasycznej historii, której nie dałoby się przenieść we współczesne realia. Już wcześniej ryzykował wkładając szekspirowskie dialogi w usta nastolatków mieszkających w Malibu (Romeo i Julia, 1995) czy nakazując duetowi Kidman-McGregor śpiewać współczesne piosenki w Moulin Rouge. W Wielkiem Gatsby tez nie brakuje takich akcentów, hip-hopowa muzyka, huczne imprezy, których nie powstydziliby się dzisiejsi celebryci, wszędobylski kult sławy i pieniądza. Nawet główny bohater-narrator, Nick, ląduje na kozetce u psychiatry! Lekko zdarty napis Warner Bros sugeruje, że cofamy się w lata dwudzieste. Jednak tylko na chwilę reżyser utrzymuje nas w tej starodawnej, czarno – białej stylistyce, by już za moment z ekranu wylewała się mnogość barw.
Wielki Gatsby w wersji glamour czyli na co poszły grube miliony
Niewątpliwie film powinien zawierać informację: „audycja zawiera lokowanie produktu”. Bogactwo aż wylewa się z ekranu. Marki, które przyczyniły się do uatrakcyjnienia wizualnej strony filmu, można by wymieniać bez końca (kostiumy zaprojektowane przez największych krawców tego świata, Pradę i Brooks Brothers, biżuteria od Tiffany, a lejący się strumieniami alkohol to Moet). Wszystko to w połączeniu z muzyką powoduje, że Wielkiego Gatsby ogląda się jak teledysk. Piękne kobiety, eleganccy dżentelmeni, szybkie samochody i piękne wnętrza domów-pałaców, na to wszystko miło się patrzy. Ale uwaga, od tych mieniących się barw bardziej wrażliwi mogą dostać zawrotu głowy!
Wielki budżet, wielkie nazwiska
Z Leonardo DiCaprio Luhrmann pracował już wiele lat temu na panie Romeo i Julii, dlatego zaangażowanie go do głównej roli nikogo nie dziwi. A poza tym, film o takim budżecie (127 milionów dolarów!) musiał „zgarnąć” najlepiej opłacanego aktora w Hollywood. Drugą, najważniejszą osobą w adaptacji Luhrmanna jest Nick Carraway, (poprawnie) zagrany przez Tobey Maguire’a. Choć nie mogę zarzucić nic jego grze aktorskiej, to jednak jego „wszędobylskość” działała mi na nerwy. To tak jakby Luhrmann na siłę chciał go umieścić w każdej scenie.
Natomiast o rolę kapryśnej Daisy walczyły chyba wszystkie aktorki świata! Michelle Williams, Natalie Portmann, Keira Knightly, Amandę Sayfried, Scarlett Johansson czy Jessicę Albę pokonała jednak Carey Mulligan, która jak dla mnie (mimo całej mojej sympatii) jest tu nieco mdła i zbyt subtelna. Winić jednak tu należy Luhrmanna, który nie pokusił się o głębszą analizę jej postaci, tym samym nie dając aktorce możliwości zabłyszczeć na ekranie.
Błyszczał za to Joel Edgerton, zaangażowany do drugoplanowej roli, Toma Buchanana, porywczego i zazdrosnego męża. Trzeba przyznać, że obok Gatsby’ego DiCaprio była to najlepiej zarysowana postać w całej adaptacji.
Gdzie Luhrmann zawalił?
Choć nie uważam, że 2:22 spędzone w kinowym fotelu za stracone, to jednak zastanawiając się nad oceną Wielkiego Gatsby, to argumenty przeciw przychodzą mi do głowy znacznie łatwiej. Takie jest jednak ryzyko „brania się” za dobrze znane, a przede wszystkim świetnie napisane powieści. Błędem Luhrmanna było to, że skupiając się na wizualnych efektach swojego filmu, pominął bądź zbyt mało uwagi poświęcił niektórym wątkom i postaciom. Szczególnie uboga tu wydaje się postać Daisy, co jest o tyle dziwne, że jest ona kluczowa dla finalnych losów Gatsby’ego. Luhrmann nie pokazał dostatecznie jej próżności i zamiłowania do bogactwa. Tego, że razem z mężem byli interesowni i z powodu swojego majątku często się wywyższali. Nawet uczucie między Jayem a Daisy, było u Luhrmanna jakieś mało prawdziwe i beznamiętne. Znając powieść jest się przekonanym o głębokiej chemii między ta dwójką, a w filmie tego nie było! Część wątków też zupełnie została pogubiona po drodze (córkę państwa Buchanana widzimy przez chwilę w jednym ujęciu, w żaden sposób nie rozwinięto postaci golfistki, Jordan Baker).
Film miejscami traci tempo. Raz reżyser serwuje nam megaszybkie sceny jazdy samochodem czy krzykliwe ujęcia z hucznych imprez, a innym razem zanudza zbyt długim monologiem Nicka. Trudno było nie odnieść wrażenia, że całość się miejscami nie klei i jest strasznie nierówna. Znaczna część scen była kręcona, tylko po to, by uzyskać efekt w trójwymiarze. Czuję się rozczarowana, że twórcy zupełnie zapomnieli o walorach, które powinna nieść za sobą fabuła.
Coś jednak Luhrmannowi się udało…
Film ratują aktorzy, choć nie każdemu Luhrmann pozwolił na pokazanie swoich walorów (biedna Carey Mulligan). Natomiast Leonardo DiCaprio po raz kolejny raz udowodnił, że jest w stanie zagrać wszystko. Jego Gatsby, jest autentyczny i niezwykle tajemniczy, dokładnie tak jak w książce Fitzgeralda. Choć są zarzuty, że nie gra jak Robert Redford (Wielki Gatsby z 1974), bo nie jest tak romantyczny i uwodzicielski jak jego poprzednik, to ja i tak kupuję jego postać w całości. Każdy jego gest, każdy wyraz twarzy jest jak żywcem wyjęty z powieści. Koniec kropka.
Muzyka, od chwili ogłoszenia, że weźmie się za nią najbardziej znany raper na świecie, budziła ogromne kontrowersje. Ponieważ soundtrack trafił w moje ręce jeszcze przed premierą filmu, umieszczonych tam melodii szukałam podczas seansu. Najlepiej w filmie wybrzmiały dwa numery Jacka White’a (bardzo rockowa wersja coveru U2, Love Is Blindness) oraz elektryzująca Over The Love, (Florence and The Machine). Nawet promująca film piosenka Lany Del Ray, Young and Beautiful wypadła w filmie rewelacyjnie (tym bardziej jestem zeskoczona, bo nigdy za artystką nie przepadałam) i pojawiła się aż w dwóch wersjach muzycznych, spokojnej, takiej jak na albumie oraz foxtrotowej. Utwory, które pozornie nie pasowały do lat dwudziestych, jak Little Party Never Killed Nobdody (All We Got), duetu Fergie i Q-Tip czy nowa wersja Crazy in Love też jakimś sposobem wstrzeliły się w fabułę.
Choć więcej argumentów przemawia przeciwko nowej adaptacji, jestem zdania, że film warto obejrzeć, jako ciekawą próbę połączenia dwóch światów. Nie wszystko poszło po myśli reżysera, ale i tak, mimo wielu krytycznych uwag, o Wielkim Gatsby było głośno. Z kina wyszłam bogatsza o parę chwil dobrej rozrywki, idealnej na piątkowy wieczór.
A do książki na pewno wrócę nie raz. Może kiedyś doczekam się adaptacji z prawdziwego zdarzenia!