Hollywood ma poważny problem z tym, jak wykorzystać talent Jake’a Gyllenhaala. Aktorowi powierza się wiele głównych ról, ale w filmach, które ostatecznie nie zawsze prezentują najwyższy poziom (pomijam znakomitego Wolnego Strzelca, który w okresie nagród przeszedł niemal niezauważony, a wcześniej Bogów ulicy – ale są to produkcje niezależne). Rok temu w Do utraty sił, aktor stworzył świetny portret boksera, próbującego pozbierać się po śmierci żony. W podobnej życiowej sytuacji znajduje się bohater Destrukcji. Ale wymieniam te produkcje jednym tchem z jeszcze innego powodu…Otóż w zeszłorocznym filmie najbardziej zawodzi scenariusz, który garściami czerpie z kina sportowego. W najnowszej produkcji z udziałem Gyllenhaala znów najbardziej rozczarowuje scenariusz, tym razem nie wtórny, lecz natchniony, z metaforami tak wybujałymi, że bardziej przypadłyby do gustu Paulowi Coelho niż Terrence’owi Malickowi. Chybione wydają się również niektóre decyzje Jeana-Marca Vallée, twórcy kilku bardzo dobrych filmów (C.R.A.Z.Y., Cafe de Flore, Witaj w klubie).
Najbardziej kłopotliwy jest główny bohater. Chciałoby mu się współczuć, ale przychodzi to z trudem. Gdy po utracie ukochanej osoby, inni popadają w rozpacz, szukają pocieszenia u rodziny i przyjaciół, albo sięgają po używki, tymczasem bohater Destrukcji nie robi nic. Tuż po pogrzebie pojawia się w pracy i zachowuje jakby nic się nie stało. Jasne, można powiedzieć, że każdy ma prawo przeżywać żałobę na swój sposób. Może dla Davisa tym sposobem jest pisanie listów do firmy zarządzającej automatami ze słodyczami, w której utknęły jego M&Ms’y w dniu śmierci żony. Jest to jednak sytuacja tak samo oderwana od rzeczywistości, jak to, że ktoś z tej firmy przejmie się losem nieszczęśnika i zjawi się w nocy pod drzwiami jego domu, by go wysłuchać.
W pewnym sensie Davis przypomina Lestera Burnhama z American Beauty. Obaj budzą się z letargu, próbują coś poczuć, bo do tej pory byli sparaliżowani, uwięzieni we własnym życiu. Problem w tym, że podczas gdy Sam Mendes serwuje swojemu bohaterowi zastrzyk młodzieńczej energii, Vallée karmi swojego topornymi metaforami. Naprawianie ludzkiego serca jest jak naprawa auta. Trzeba je rozebrać – powie teść Davisowi. Teza jest jak najbardziej słuszna, niestety przez reżysera została pozbawiona wszelkiej subtelności. Chcesz naprawić swoje życie? Rozłóż cieknącą lodówkę na części pierwsze, albo zdemoluj dom.
Pomimo wyraźnych problemów z jakimi borykają się reżyser i scenarzysta, Destrukcja jest jednak filmem, przez który da się przebrnąć. Wszystko to dzięki wysiłkom obsady. Na drugim planie świetnie wypada Judah Lewis jako nastoletni buntownik oraz Chris Cooper jako zrozpaczony teść. Jake Gyllenhaal zaskakująco dobrze zgłębia psychikę głównej postaci i nadaje sens całej gamie przedziwnych zachowań, którą scenarzysta, Bryan Sipe, przewidział dla Davisa. Do tego jest to Gyllenhaal, którego wszyscy fani najbardziej kochają. W końcu nie skrywa się za kupą mięśni (Do utraty sił) albo wychudzoną sylwetką (Wolny strzelec). Jest tylko jego niezaprzeczalny talent, aktorski warsztat i ekspresja. Gdybym dziś tworzyła ranking najmocniejszych ról aktora (znajdziecie go tutaj), rolę w Destrukcji umieściłabym w pierwszej piątce.
Jeszcze rok temu zacierałam ręce na wieść o współpracy Gyllenhaala z J.M. Vallee. Niestety, talent Gyllenhaala znów przewyższył możliwości reżysera i scenarzysty. Na szczęście, na jesieni pojawi się wychwalany przez krytyków film Toma Forda, Nocturnal Animals. Może dzięki tej współpracy umiejętności aktora zostaną należycie wykorzystane.