Przez ostatnie kilka miesięcy pisałam to nazwisko tak często, że w nocy o północy przeliteruje je bez błędu. Przez ostatnie tygodnie oglądałam filmy z jego udziałem. I przyznam szczerze, że dawno nie czerpałam takiej przyjemności z oglądania powtórek (bo większość filmów jednak już widziałem). Bo co tu dużo mówić, 35 -letni aktor angażuje się w ciekawe projekty (no, może z małymi wyjątkami, ale myślę, że kiczowate Accidental Love i słabego Księcia Persji: Piaski czasu, można puścić w niepamięć).
Jeszcze kilka miesięcy temu mówiłam, że rok 2015 będzie rokiem Michaela Fassbendera, ale obawiam się, że muszę to odwołać. Bo ten rok będzie należał do Jake’a Gyllenhaala. I mam cichą nadzieję, że pod koniec roku potwierdzi to ogłoszenie oskarowych nominacji. Ktoś powie, że to stanowczo za wcześnie na takie deklaracje, wszak do kin nie weszły jeszcze wszystkie produkcje liczące się w wyścigu o statuetkę. Ale cóż mogę poradzić? To właśnie odzywa się we mnie fangirlowska natura, która dla śledzących profil facebookowy Kulturalnie po godzinach nie jest żadną niespodzianką. Bowiem przez ostatnie miesiące ów profil stał się niemalże fanpagem aktora. Z drugiej strony, Gyllenhaal wcześniej w mediach nie pojawiał się równie często jak ostatnio. Nic też dziwnego, korbką machiny promocyjnej kręcił nie kto inny, a Harvey Weinstein, producent, który wielu aktorom utorował drogę do gali rozdania Oskarów. Z drugiej strony intensywna promocja Gyllenhaala nikogo nie mogła rozdrażnić, bo koncentrowała się wyłącznie na rezultatach ciężkiej pracy aktora. Amerykanin nie jest bowiem typem celebryty, który lubi afiszować się swoim życiem osobistym, nie podsyca plotek na swój temat (choć uchodzi za najgorętszego singla w USA), nie pstryka sobie fotek gdzie popadnie i nie udziela się w social media. Jest aktorem i stara się wykonywać ten zawód najlepiej jak potrafi. A, że przy okazji świetnie wygląda, ma klasę i generalnie da się lubić, to tylko działa na jego korzyść.
Rok 2015 nie zaczął się dla Jake’a Gyllenhaala zbyt pomyślnie. Doskonała kreacja w Wolnym Strzelcu nie została dostrzeżona przez Akademię Filmową, aktor musiał zadowolić się tylko nominacją do Złotego Globu i BAFTY. W tym roku szanse na Oskara są realne, bo nawet jeśli Do utraty sił nie zachwycił krytyków na świecie, to wszyscy są zgodni, co do tego, że występ Gyllenhaala godny jest nagród. Aktor nie zwalnia. Przyjmuje role zarówno filmowe, jak i teatralne. Najpierw udowodnił, że ma talent sceniczny w Constellations (u boku Ruth Wilson), a zaraz potem, że ma świetny głos (Little Shop of Horrors). Nic też dziwnego, że za oceanem mówią, że Broadway powinien szykować dla niego musical. Tymczasem, po bokserskiej przygodzie u Antoine Fuquy (wspomnianeDo utraty sił) przyszedł czas na wspinaczkę na Everest. Ponadto uczestnicy festiwalu w Toronto mogli podziwiać aktora w roli bankiera radzącego sobie z nagłą śmiercią żony w filmie Jeana-Marca Vallée, Demolition. My, zwykli śmiertelnicy, musimy poczekać do 2016 roku, bo dopiero wtedy zapowiedziana jest premiera. Podobnie jak na Nocturnal Animals w reżyserii Toma Forda, w którym Gyllenhaalowi partnerować będzie Amy Adams. Ponadto coraz głośniej mówi się o udziale aktora w dramacie historycznym The Current War w reżyserii Alfonso Gomeza-Rejona (Earl i ja, i umierająca dziewczyna) z udziałem Benedicta Cumberbatcha oraz w nowej produkcji Bong Joon-ho, twórcy Snowpiercer. Arka przyszłości.
35-letni aktor to jeden z najciekawszych obecnie aktorów amerykańskich, dlaczego więc nie poświęcić mu całej notki? Dzisiaj ranking moich ulubionych ról Jake’a Gyllenhaala.

Louis Bloom mówi szybko i płynnie, jakby wykuł na pamięć wikipedię, albo wchłonął tonę podręczników poświęconych rozwojowi osobistemu. Jest bystry, pewny siebie i dominujący. Nie uznaje żadnych reguł. To produkt na miarę naszych czasów. Jest nocnym drapieżnikiem, który z kamerą poluje na wypadki samochodowe, pożary i morderstwa, by potem materiał filmowy sprzedać żądnym krwi lokalnym stacjom telewizyjnym. To pozbawiony skrupułów kłamca i manipulator, który nie cofnie się przed niczym w nieustannej pogoni za ludzką tragedią. Korzystając z nieuwagi policji, wejdzie na miejsce zbrodni, przestawi zwłoki, by zdobyć lepsze ujęcie, albo świadomie narazi na niebezpieczeństwo swojego współpracownika.
Lżejszy o ponad dziesięć kilogramów Gyllenhaal nosi zaczesane do tyłu długie włosy, które wiąże w samurajską kitkę, gdy bierze się do roboty. Ma zapadnięte policzki i wielkie przerażające oczy. Wątła sylwetka aktora sugeruje, że jego bohater jest na ciągłym głodzie. Z tym, że Lou nie myśli o jedzeniu, pragnie sensacji, by nakarmić nią równie spragnionych telewidzów. Bo tak naprawdę, jego życie zależy od popytu na krwawe historie. Hipnotyzujące spojrzenie Jake’a Gyllenhaala nie daje spokoju, a melodia jego wypowiedzi dudni w uszach jeszcze długo po seansie. Szkoda, że nie słyszeli jej członkowie Akademii Filmowej.

Jake Gyllenhaal przyznaje, że przed udziałem w projekcie nie miał zielonego pojęcia o boksie. A rozmowy o udziale w produkcji rozpoczął, gdy był chudy jak szczypiorek, po tym jak zrzucił kilkanaście kilogramów do roli w Wolnym strzelcu. Ostatecznie aktor w zaledwie pół roku przeistoczył się w rasowego sportowca, przybrał na wadze, wyrzeźbił imponującą muskulaturę. Pod okiem trenerów, nauczył się podstaw boksu, a na ringu nigdy nie korzystał z dublerów. Jako laik w tym temacie, nie śmiałabym ocenić przygotowania aktora, na szczęście zrobił to za mnie mistrz bokserski – Oscar De La Hoya, który na łamach The Hollywood Reporter recenzował najnowszy film Antoine Fuquy. O ile bokser niespecjalnie zachwycony był powielaniem filmowych stereotypów na temat bokserów i ogólnie dramatem rodzinnym rozgrywającym się w tle, o tyle, o Gyllenhaalu wypowiadał się bardzo pochlebnie. Jeśli dla Oscara De La Hoyi aktor wygląda i wyprowadza ciosy jak bokser, mnie nie pozostaje nic innego, jak się z tym zgodzić. Jednak powiedzieć, że Gyllenhaal osiągnął sukces tylko dzięki wysiłkom na sali treningowej, byłoby rażącą niesprawiedliwością. Aktor zachwyca przede wszystkim wrażliwością, którą obdarzył swojego bohatera. Najwyraźniej widać to w scenach z córką. To były te momenty, w których moja ręka wędrowała do kieszeni w poszukiwaniu chusteczek.
W wersji fabularnej Do utraty sił nie ma specjalnie dużo do zaoferowania. Scenariusz czerpie garściami z kina sportowego, z kolei wyboista droga, po której kroczy Billy Hope, jest typowa dla kina odkupienia. Jeśli o tym filmie mówi się dobrze, to cała w tym zasługa zdolnego aktora. Dla niego warto przymknąć oko na fabularną wtórność i niedociągnięcia.

Bogowie ulicy łączy konwencje filmu policyjnego i buddy movie. Z jednej strony obraz Davida Ayera jest hołdem dla służb mundurowych, z drugiej, to po prostu opowieść o dwóch kumplach, którzy pragną zaprowadzić porządek w mieście, by Los Angeles stało się Miastem Aniołów nie tylko z nazwy. Film w dużej mierze opiera się na grze aktorskiej, bo kamera nieustannie towarzyszy bohaterom. W radiowozie rejestruje ich rozmowy, żarty i nieustanne utarczki. Jest miło i wesoło, ale tylko do momentu, gdy policjanci wysiadają z auta. Wówczas atmosfera gęstnieje – świszczą kule, leje się krew.
Gyllenhaalowi pasuje policyjny uniform, jak mało komu. Jak zwykle aktor wykazał się sporym zaangażowaniem w przygotowania do roli. Ponoć przez pięć miesięcy po kilkanaście godzin dziennie towarzyszył prawdziwym funkcjonariuszom na służbie, obserwując ich codzienną pracę. Ale aktorski sukces Gyllenhaala nie byłby w tym przypadku możliwy bez znakomitego partnera. Michael Peña i Gyllenhaal rozumieją się doskonale. Taka ekranowa chemia między mężczyznami to rzadkość.

Szare i deszczowe amerykańskie miasteczko pełne jest dziwaków i popaprańców. Na straży prawa stoi niejaki detektyw Loki (Gyllenhaal), nie wydaje się ani specjalnie bystry ani przebojowy. Niczym też nie przypomina nieomylnych policjantów, do których przyzwyczaili nas twórcy filmów i seriali, wręcz przeciwnie, Loki popełnia karygodne błędy (w porywie złości atakuje podejrzanego, który zabija się na jego oczach). Ale ten człowiek ma jedną ważną cechę, nie poddaje się łatwo.
W filmie Denis Villeneuve aktorstwo jest na najwyższym poziomie, w czym niewątpliwie pomaga kompletny, bogaty w konteksty i psychologicznie wiarygodny scenariusz autorstwa Aarona Guzikowskiego. Pomimo sporej konkurencji ze strony kolegów z planu (Hugh Jackman, Melissa Leo, Viola Davis, Paul Dano), kreacja Gyllenhaala mocno się wyróżnia. Aktor znakomicie rozumie swoją postać, która na co dzień styka się z niewyobrażalnymi okropnościami. Te doświadczenia pozostawiły w nim ślad. Detektyw ma nerwową mimikę, charakterystyczny sposób poruszania się, wzrok, który potrafi siać lęk, a jednocześnie ma w sobie coś, co daje poczucie bezpieczeństwa i nadzieję na szczęśliwe zakończenie paskudnej sprawy zaginionych dziewczynek.

Denis Villeneuve ponownie do swojego projektu angażuje Jake’a Gyllenhaala, ale tym razem do maksimum eksploatując jego talent.
Adam Bell (Gyllenhaal) ma ponad 30 lat, jest profesorem historii. Jego życie jest tak samo nudne jak jego uniwersyteckie wykłady na temat totalitaryzmu. Zdaje się nie przykładać wagi do niczego, ani do pracy ani do życia osobistego. Wyraźnie zaniedbuje swoją piękną dziewczynę Mary (Mélanie Laurent). Pewnego dnia postanawia obejrzeć płytką komedię, poleconą mu przez kolegę z pracy. Od seansu jego życie znacznie się komplikuje, bo w odtwórcy roli recepcjonisty w słabym filmie odnajduje nikogo innego, jak siebie. Pomimo wątpliwości rodzących się w głowie Adama, postanawia on dotrzeć do tajemniczego sobowtóra. Gdy w końcu dojdzie do spotkania mężczyzn, konsekwencje tego zdarzenia będą zaskakujące.
Choć bohaterowie Adam i Anthony wyglądają identycznie, w kręconych osobno ujęciach łatwo się domyśleć, który z nich to sfrustrowany nauczyciel, a który to cwany aktor. Gyllenhaal tworzy dwa całkiem odmienne portrety mężczyzn wyglądających bardziej podobnie do siebie niż niejedna para bliźniaków.

W przypadku Donnie Darko należy pochwalić nie tylko samą kreację 21-letniego wówczas aktora, ale również ryzykowny wybór nietypowej roli. Debiutancki film Richarda Kelly’ego miał niewielki budżet i dziwaczną fabułę. Skojarzenia z Alicją w krainie czarównasuwają się samowolnie: podążanie głównego bohatera za królikiem, świat po drugiej stronie… Tytułowy bohater, Donnie jest nastolatkiem z problemami o podłożu psychiczno-emocjonalnym, z których stara się wyleczyć za pomocą terapii i leków. Pewnej nocy widzi dziwną postać: człowieka-królika, który wywabia go z domu, przez co ratuje chłopakowi życie. Od tego momentu królik staje się przyjacielem Donniego, a on sam stara się nie dopuścić do rzekomego końca świata.
Młodziutki Gyllenhaal przyćmiewa tu całą obsadę filmu, choć na ekranie pojawiają się bardziej doświadczeni aktorzy (Patrick Swayze czy Drew Barrymore).

W bogatym dorobku aktora tylko ta rola spodobała się Akademii Filmowej. Gyllenhaal został nominowany w kategorii najlepszy aktor drugoplanowy w nagrodzonym trzema statuetkami melodramacie. Tajemnica Brokeback Mountain to wzruszającą opowieścią o wielkiej, ale niemożliwej do spełnienia miłości determinującej życie bohaterów. W kulturze amerykańskiej kowboje są uosobieniem męskości, dlatego trudno ich podejrzewać o homoseksualne zainteresowania. Tymczasem między Jackiem i Ennisem (Heath Ledger) niespiesznie rodzi się szczególna więź, coś więcej niż męska przyjaźń. Być może to miłość, a może po prostu jakaś niezwykła fascynacja czymś całkiem nowym, nieznanym. Nie mogąc ujawnić swoich uczuć, mężczyźni bardzo cierpią. Zakładają rodziny, ale szybko okazują się niewystarczającymi mężami i ojcami. Nieświadomie krzywdzą najbliższych, bo miłość w filmie Ang Lee jest przekleństwem, a nie zbawieniem.
10 lat temu tematyka homoseksualna, choć była obecna w kinematografii, to jednak twórcy nie poświęcali jej wiele miejsca. Oczywiście udział Gyllenhaala w gejowskim westernie – jak krzywdząco określano produkcje – momentalnie sprowokowało dyskusje o orientacji seksualnej aktora. Na szczęście więcej mówiło się o doskonałej kreacji jaką stworzył, balansując między archetypową męskością a niezwykłą delikatnością.