Po raz drugi wybrałam się do wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol, by obejrzeć Lazarusa. I wcale nie dlatego, że jestem fanką Davida Bowiego (w zasadzie słucham jego piosenek tylko w musicalowej wersji z Broadwayu). Miałam okazję obejrzeć (online) londyńską wersję tego przedstawienia i szalenie spodobała mi się elegancka i kameralna adaptacja zaproponowana przez belgijskiego reżysera, Ivo van Hove. Nie wyobrażałam sobie lepszego Thomasa Newtona niż Michael C.Hall, w końcu godzinami na Spotify słuchałam piosenek w jego wykonaniu. Ale we Wrocławiu, za materiał wziął się jeden z najciekawszych twórców scenicznych – Jan Klata, który w głównej roli obsadził Marcina Czarnika, utalentowanego aktora z wokalem takim, że aż ciarki przechodzą.
Nic dziwnego, że wrocławski Lazarus mnie zachwycił, w końcu produkcje Klaty od zawsze do mnie trafiały. Ciekawe interpretacje dzieł literackich/muzycznych w połączeniu z nieposkromioną wyobraźnią w zakresie budowania scen, zawsze owocowały tworzeniem adaptacji nietuzinkowych, zaskakujących i odważnych. Lubię określać teatr Klaty mianem teatru atrakcji. Taki jest również Lazarus.
W obszarze fabuły, nie jest to bardzo łatwy spektakl, wymaga od widza trochę wysiłku, gdyż balansuje na wysokim poziomie abstrakcji (co akurat nie jest zaskoczeniem w przypadku tekstów Edny Walsha). Głównym bohaterem jest zamożny Thomas Newton (Czarnik), który utracił miłość swojego życia, zatracił się w pijaństwie i samotności. Choć przejawia on zachowania typowe dla mieszkańca naszej planety, to jednak nie jest on przedstawicielem naszej cywilizacji. Marzy o powrocie do swojego świata, wierzy, że w ucieczce pomoże mu tajemnicza dziewczyna (Klaudia Waszak), która zaczyna go regularnie odwiedzać.
Jak zwykle u Klaty języki mieszają się do woli. Piosenki (słusznie) wykonywane są języku angielskim (z wyświetlanym tłumaczeniem), zaś aktorzy mówią po polsku (z małym wyjątkiem, gdy Czarnik cytuje fragment Hamleta). Największe przeboje Davida Bowiego mają świetne aranżacje, aktorzy brzmią wyśmienicie. Każdy utwór ma wyjątkową oprawę wizualną z obowiązkowymi projekcjami video autorstwa Natana Berkowicza i znakomitym ruchem scenicznym opracowanym przez Maćko Prusaka. W zasadzie każdy utwór i każda dialogowa scena kryje jakąś niespodziankę, a to ktoś pojawi się na scenie z zaskakującym rekwizytem (All is Lost), albo zatańczy dziwaczny taniec z paprotką (Always Crashing the Same Car), albo chórki zaśpiewają aktorki wyglądające jak David Bowie (All The Young Dudes). Mam wrażenie, że im bliżej finału, tym więcej czerpiemy z nieokiełznanej fantazji reżysera. Mocny i emocjonalny finał funduje nam duet Czarnik – Waszak w pięknie wyśpiewanej wersji hitu Heroes.
Gdybym miała wskazać słabsze puntky przedstawienia, wskazałabym dwa (choć nie wpływają on na wysoką ocenę, jaką wystawiam musicalowi). Po pierwsze, wydaje mi się, że ogromna, przestronna scena Capitolu nie służy skromnej historii. 10-osobowa obsada w żaden sposób nie jest w stanie jej wypełnić. Albo trzeba było przenieść przedstawienie na mniejszą Scenę Ciśnień (choć rozumiem, duża scena, to zapewne większy prestiż, więcej pieniędzy ze sprzedaży biletów), albo dostosować scenografię tak, by ogromna przestrzeń nie przytłaczała. Druga kwestia, to nagość. Niczego bardziej nie znoszę w teatrze niż nieuzasadnione rozbieranie się do rosołu. Nie wydaje mi się, żeby to przedstawienie straciło na wartości, gdyby Valentine zamiast (goły) w wannie, siedział (ubrany) w fotelu.
Trudno uwierzyć, że to dopiero drugi musical w bogatym dorobku Jana Klaty (pierwszy był, również wrocławski spektakl, Jerry Springer. The Opera), biorąc pod uwagę, że artysta w każdym przedstawieniu czerpie całymi garściami z muzycznych dobrodziejstw. Wyjątkowy materiał autorstwa Walsha i Bowiego nie mógł trafić w Polsce w lepsze ręce. Klata przerobił go w cudownie intrygujący show, do którego chce się wracać.
(M.)
fot. Tobiasz Papuczys