Grief Is the Thing with Feathers | Barbican Theatre, London

Londyński spektakl jest tak samo intrygujący i wyrafinowany jak jego tytuł, w takim samym stopniu śmiały i nietuzinkowy jak książka Maxa Portera. Bawi i podnosi na duchu, ale czasem uderza w czułą strunę z taką siłą, że łzy zakręcą się w oczach.

Wystarczy niewiele ponad godzinę, by przeczytać książkę Portera. Ale to będzie ciekawe doświadczenie. Spod pióra brytyjskiego pisarza zafascynowanego twórczością Teda Hughes i Emily Dickinson (od niej zresztą zapożyczył tytuł), wyszła opowieść w oryginalny sposób łącząca elementy kilku gatunków – prozy, poezji, dramatu, bajki i eseju. To historia młodego mężczyzny (również miłośnika Hughesa), ojca dwóch małych chłopców, który próbuje ułożyć sobie życie po śmierci żony. To fantastyczna mieszanka mrocznej komedii i przejmującego piękna, pokazująca wiele odcieni żałoby, siłę ojcowskiej miłości, a nawet zbawienny wpływ literatury na życie.

Szczerze mówiąc, po lekturze Grief is the Thing with Feathers, spodziewałam się znacznie luźniejszej scenicznej adaptacji. Książka Portera to spore wyzwanie dla śmiałków, którzy próbują przełożyć ten zuchwały tekst na dramat. Nie ma tu bowiem liniowej narracji, jest za to zlepek luźnych scen przedstawianych z perspektywy kilku bohaterów: ojca, kruka albo chłopców. Wielu fragmentów nie da się przerobić na typowe scenki dialogowe. Ale Endę Walsha, twórcę scenicznej wersji, nie interesuje majstrowanie przy tym znakomitym tekście. Prawie nie zmiania słów, zdań, kolejności zaproponowanej przez brytyjskiego pisarza. Bawi się za to formą. Kłopotliwe fragmenty książki pojawiają się na scenie – ojciec wystukuje je na maszynie albo kruk bazgrze je pazurem. Czasem można się zagubić w ilości słów wyświetlanych za pomocą projetora. Czy nie wystarczyłoby napisać zwyczajne: Tęsknię za nią? – ktoś zapyta. Ale czy smutek po stracie kogoś bliskiego można zamknąć w jednym prostym zdaniu?

Olbrzymia scena Barbican Theatre na 90 minut zamienia się w niepozorne londyńskie mieszkanie, gdzie o poranku pachną tosty, w radio lecą hity z lat 80-tych (Here I Go Again On My Own, Whitesnake), a zza uchylonego okna dobiegają odgłosy dużego miasta. Mieszkanie jest w nieładzie i ewidentnie brakuje tu kobiecej ręki. Chłopcy bawią się, hałasują, rozrzucają zabawki w pokoju, spędzają czas jak normalne dzieci w ich wieku. Ale niekiedy również opiekują się nieporadnym ojcem, którego nikt nie przygotował do roli samotnego rodzica. Ojciec snuje się po mieszkaniu w czarnym szlafroku, próbując ogarnąć nową rzeczywistość, w której przestanie znajdować jej włosy na poduszce i nie usłyszy więcej jej spokojnego oddechu. Wtedy pojawia się on – kruk – terapeuta i anioł stróż cierpiącej rodziny. Mówi, że zostanie tak długo, jak pogrążeni w żałobie będą go potrzebować.

W przedstawieniu Walsha, postać ojca i kruka gra jeden aktor – Cillian Murphy. Irlandczyk jest znakomity w roli cierpiącego mężczyzny, który nie może poradzić sobie ze stratą i nowym wyzwaniem jako samotny rodzic. Ale tak naprawdę rozwija skrzydła dopiero jako kruk. Zachwyca plastycznością i zwinnością. Ciekawe są momenty przeobrażania się z jednej postaci w drugą, z pozbawionego energii i chęci do życia mężczyzny na autopilocie, w szalonego, mrocznego ducha.

Podobnie jak książka Portera, tak i spektakl Walsha również bywa chaotyczny i dezorientujący. Bombarduje dźwiękami, przytłacza słowami, zwodzi humorem. Ale jednocześnie nie gubi tego, co najważniejsze – emocji. Te ukryte są w zwyczajności – w czułości względem synów, w beztroskich, rodzinnych chwilach ujętych na kamerze, czy w ciepłym głosie żony na trzeszczącej kasecie.

(M.)

Artwork: Tim Walker

Zdjęcia: Colm Hogan

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s