W Londynie unikam niedzieli jak ognia. Tego dnia moje ulubione teatry zamknięte są na cztery spusty. Pozostają mainstreamowe musicale i teatry familijne. W tej drugiej kategorii mieści się Harry Potter and the Cursed Child. Nigdy nie byłam fanką serii książek i filmów, bo cała Potteromania ominęła mnie wielkim łukiem w czasach szkolnych. I jakoś nie było okazji ani powodu, dla którego miałabym nadrobić zaległości. Aż nagle deszcz nagród posypał się na londyńskie przedstawienie, powstałe w oparciu o dramat autorstwa Jack’a Thorne’a. Przez zwykłą ciekawość kupiłam bilety na spektakl (z prawie rocznym wyprzedzeniem) i dopiero wtedy zaczęłam czytać książki i oglądać filmy z serii. I muszę przyznać, że choć było to całkiem miłe doświadczenie, to jednak historia małego czarodzieja nie porwała mnie całkowicie. Gdy w niedzielę maszerowałam do Palace Theatre nie ciążył mi bagaż wielkich oczekiwań wobec tego, co miałam zobaczyć na scenie. Chciałam się wyłącznie dobrze bawić.

Przedstawienie trwa ponad pięć godzin, ale ogląda się go w dwóch częściach (ja wybrałam opcję tego samego dnia – z dwugodzinną przerwą między pierwszą i drugą odsłoną). Ale zapewniam Was, że zupełnie nie czuć wielu godzin spędzonych w fotelu. Na scenie nieustannie coś się dzieje, bo struktura dramatu wymusza ciągłe zmiany tła i postaci, co zresztą świetnie wykorzystują twórcy, dorzucając zaskakujące rozwiązania sceniczne. Pod względem technicznym i wizualnym Harry Potter and the Cursed Child to przedstawienie jedyne w swoim rodzaju. Każdy element jest dopieszczony: muzyka, scenografia, ruch sceniczny, gra świateł. Przyzwyczailiśmy się do tego, że dzisiejsze możliwości technologiczne pozwalają wyczarować w kinie zapierające w piersiach momenty, więc jak to możliwe, że takie same efekty – i to bez komputerowej obróbki – uzyskują twórcy londyńskiego show? To zapewne suma wielu znakomitych pomysłów, kreatywności i determinacji ludzi zaangażowanych w projekt. Plus setki godzin prób technicznych.
Aktorsko jest bardzo przyzwoicie, choć w obsadzie nie ma już aktorów, którzy zdobyli nagrody Oliviera w 2017 roku. Niektórzy aktorzy starają się, by ich postacie były bardzo spójne z bohaterami znanymi z dużego ekranu. Gdy głos zabiera Minerwa McGonagall można odnieść wrażenie, że to Maggie Smith podkłada głos, to samo tyczy się Serverusa Snape’a, który brzmi jak Alan Rickman. Tymczasem czarnoskóra Hermiona – choć całkowicie zaburza spójność z filmowym uniwersum, to jednak wprowadza oczekiwaną w dzisiejszych czasach reprezentację.
Wielu fanów Harry’ego Pottera kręciło nosem na kontynuację przygód czarodzieja w formie dramatu. Jednak Rowling uparcie twierdziła, że gdy fani zobaczą sztukę na scenie, wówczas zrozumieją, że dramat to najlepszy nośnik tej historii. Dzisiaj mogę powiedzieć, że miała całkowitą rację.





(M.)
Zdjęcia: Manuel Harlan