Zawsze chciałyśmy, by na tym blogu pojawiało się wiele filmowych propozycji dla miłośników niezależnych produkcji zza oceanu. A tu z roku na rok, coraz mniej treści. Recenzje i zestawienia pojawiają się najczęściej przy okazji wrocławskiego American Film Festival. Być może spowodowane jest to tym, że ostatnio kulturalnie wyemigrowałyśmy do Wielkiej Brytanii, oczarowane urokiem londyńskich teatrów, intensywnie śledzimy produkcje z Wysp i tamtejszych aktorów. Nie chcemy jednak porzucać naszej pierwszej miłości i mamy nadzieję, że tym wpisem powrócimy do tradycji regularnego pisania o kinie niezależnym z USA.
W dzisiejszym zestawieniu znalazły się filmy, które nie trafiły do kin. Dobra wiadomość jest taka, że wszystkie dostępne są w Polsce w kinach internetowych.

Mudbound głośnym echem przeszedł przez amerykańskie festiwale, ale zamiast do kinowych sal, wylądował w repertuarze Netflix. Być może oznacza to nowe standardy w dystrybucji filmów. Pozostaje się tylko cieszyć, że tak doskonałe kino dostępne jest bez wychodzenia z domu.
Obraz w reżyserii Dee Rees to historia dwóch rodzin – czarnej i białej, które dzielą trudne losy farmerskiego życia gdzieś na bezdrożach trawionego przez rasizm Missisipi. Choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że wszystko te rodziny dzieli, ich losy regularnie przeplatają się. Łączy ich wspólna ziemia. I choć mają inną pozycję społeczną, prestiż, majątek, obie mają ten sam cel – muszą zarabiać na życie i walczyć z kapryśną przyrodą.
Mudbound nie ma centralnej postaci. Twórcy dramatu dopuścili do głosu wszystkich bohaterów. Jamie McAllan (Garrett Hedlund) po powrocie z frontu II wojny światowej, próbuje za pomocą alkoholu uciszyć demony. Czarnoskóry Ronsel Jackson (Jason Mitchell) walczył na wojnie ramię w ramię z białymi kompanami, po powrocie do Ameryki nie potrafi znieść upokorzeń związanych z kolorem skóry. Jego gniew najczęściej studzi ojciec. Hap (Rob Morgan) zdaje sobie bowiem sprawę, że więcej korzyści jego rodzinie przyniesie zaciskanie zębów niż walka z niesprawiedliwością świata. Tymczasem senior rodu McAllanów – Pappy (Jonathan Banks) to zaciekły rasista. Ale uprzykrza życie, nie tylko rodzinie Jacksonów, ale również młodszemu synowi. Starszego syna – Henry’ego (Jason Clarke) interesuje tylko prowadzenie gospodarstwa, zaniedbuje przy tym żonę, Laurę (Carey Mulligan), która liczyła na zupełnie inne życie. W gospodarstwie i w opiece nad dziećmi pomaga jej Florence Jackson (Mary J. Blige). Kobietom udaje się znaleźć nić porozumienia. Nie jest to jednak tak silna, przyjacielska relacja, jak ta, która połączyła byłych żołnierzy – Jamiego i Ronsela, raczej subtelne i delikatne porozumienie kobiet – matek ponad kolor skóry.
W filmie Dee Rees okrucieństwo i piękno idą w parze. Język bohaterów może być obraźliwy i agresywny, jak również urzekający i poetycki. Krajobrazy Mississippi potrafią być tak samo olśniewające, jak niebezpieczne. Ale w Mudbound to nie przyroda niesie największe zagrożenie, ale ludzie, którzy ugrzęźli w głębokim błocie nietolerancji i uprzedzeń.

Bezludna wyspa gdzieś na Oceanie Spokojnym, a na niej Hank (świetny Paul Dano), który w pięknych okolicznościach przyrody postanawia zakończyć swój krótki, aczkolwiek burzliwy żywot. Gdy sznur jest już gotowy, nagle na brzeg wypływa ciało mężczyzny. Topielec (brawurowa rola Daniela Radcliffe’a) – ku zaskoczeniu niedoszłego samobójcy – ożywa. Nagle zaczyna wydawać całkiem ludzkie dźwięki.
Swiss Army Man to nic innego jak opowieść o dorastaniu, o pierwszej miłości, radzeniu sobie z samotnością. Tyle, że pokazana w nieco przewrotny sposób. Hank, który jest typowym, zakompleksionym nastolatkiem przeżywa pierwsze zauroczenie, a nie mając nikogo innego pod ręką (choć w rzeczywistości to raczej typ samotnika) zwierza się martwemu współtowarzyszowi. Manny, bo takie imię dostaje topielec, staje się powiernikiem wszystkich tajemnic i nadzieją Hanka. Wspólnie obmyślają plan zdobycia dziewczyny.
Już otwierająca scena zwiastuje coś, z czym do tej pory nie mieliśmy do czynienia w kinie fabularnym. Dan Kwan & Daniel Scheinert (reżyserki duet, do tej pory tworzący głównie teledyski) nie mieli ochoty zamknąć fabuły Swiss Army Man w sztywnych ramach dramato-komedii, dlatego sięgnęli po elementy z różnych gatunków filmowych. Ich wyjątkowy twór, co prawda w głównej mierze opiera się na komedii, ale zgrabnie łączący również kino surrvivalowe z elementami fantasy i kina naturalistycznego. Ta gatunkowa hybryda powoduje, że obraz jednocześnie bawi i irytuje, przysparzając jej tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jedno jest jednak pewne – gatunkowa układanka winduje obraz Kwana i Scheinerta na szczyt najbardziej odjechanych, oryginalnych, odważnych i bezkompromisowych filmów ostatnich lat. Jeśli komuś do tej pory wydawało się, że w kinie widział już absolutnie wszystko, to gwarantuję, że po seansie zmieni zdanie. Amerykanie właśnie udowodnili, że o ważnych sprawach można opowiadać nawet za pomocą pierdzącego trupa.

Zdolny reżyser – Patrick Brice (twórca horroru Dziwak) oraz wspaniały zespół aktorski z Jasonem Schwartzmanem na czele w pikantnej komedii – ten dream team potrafi wyczarować coś absolutnie oryginalnego z pozornie zwykłej sytuacji. Szalona noc to historia jednej nocy i towarzyskiego spotkania dwóch par.
Alex (Adam Scott) i Emily (Taylor Schilling znana z Orange Is the New Black) wraz ze swoim kilkuletnim synem właśnie przeprowadzili się z Seattle do Los Angeles. Pewnego popołudnia w parku poznają sympatycznego mężczyznę z dzieckiem, który zaprasza ich na niezobowiązującą, sąsiedzką kolację. Nie mogą jednak przypuszczać, że uroczy gospodarz Kurt (Jason Schwartzman) i jego piękna żona, Charlotte (Judith Godreche) to znudzeni małżeńską rutyną erotomani, którzy w nowych sąsiadach ujrzą szansę na rozpalenie przygasającej namiętności. Tym samym niewinna kolacja zmieni się w noc pełną niespodzianek.
Nie zdradzimy niczego więcej z fabuły, by nie zepsuć Wam zabawy. Możecie nam jednak wierzyć, że Brice nie rozbiera swoich bohaterów do rosołu, by było wyłącznie zabawnie i frywolnie. Bo pod warstwą dobrego humoru i pikanterii ukrył bowiem całkiem sporo wrażliwości i trafnych spostrzeżeń dotyczących związków i naszej seksualności.

Już kiedyś o tym wspominałam – nie znoszę Bena Stillera, no chyba, że akurat gra u Noah Baumbacha. A panowie spotkają się na planie po raz trzeci (wcześniej był Greenberg w 2010 oraz Ta nasza młodość w 2014 roku). Teraz muszę to samo powiedzieć o Adamie Sandlerze. Być może nowojorski reżyser ma jakąś tajemną moc, która sprawia, że gwiazdorzy z rozrywkowego mainstreamu stają się mistrzami skromnych komediodramatów.
I Stiller i Sandler błyszczą w The Meyerowitz Stories (New and Selected) jako niezbyt lubiące się rodzeństwo orbitujące wokół wiecznie niezadowolonego ojca (Dustin Hoffman). Starszy Danny (Sandler) stłumił muzyczny talent i trochę się pogubił w życiu. Młodszy Matthew (Stiller) zrobił karierę w biznesie i zarobił dobre pieniądze. Jest jeszcze siostra Jean (Elizabeth Marvel), jeśli o niej nie wspomniałam od razu, to tylko dlatego, że to mistrzyni wtapiania się w tło. Senior rodu pieczołowicie kultywuje poczucie porażki u swoich dzieci, skazując ich na życie w cieniu „wielkiego” patriarchy i pogłębiając rywalizację między rodzeństwem. Harold odniósł niewielki sukces jako rzeźbiarz. Ambicje miał znacznie wyższe, więc niepowodzenia bolą go, tak samo mocno, jak sukcesy kolegów po fachu. Choć marudzi, że żadne z trojga dzieci nie poszło w jego ślady, tak naprawdę pewnie nie zniósłby oddechu młodszego pokolenia Meyerowitzów na swoim karku.
Noah Baumbach opowiada o rodzinnych traumach z lekkością, tworząc serię dowcipnych anegdotek. Reżyser pozostaje wierny swojemu wypracowanemu przez lata stylowi i neurotycznym bohaterom. W tle jak zwykle pojawia się jego ukochany Nowy Jork.

Gdy w 2013 roku doszło do wybuchu podczas maratonu w Bostonie, Jeff Bauman stał w pobliżu mety kibicując swojej byłej dziewczynie, Erin. Przeżył dzięki pomocy przypadkowego mężczyzny, który zaopiekował się nim zanim zabrało go pogotowie. Zdjęcie rannego na noszach i pomagającego mu mężczyzny w kowbojskim kapeluszu obiegło wtedy świat. Bauman stracił obie nogi, ale zachował zimną krew. Jeszcze w czasie pobytu w szpitalu poinformował władze o tym, co widział na mecie. Jego zeznania pomogły w zidentyfikowaniu jednego z autorów zamachu. Jeff niespodziewanie znalazł się w centrum zainteresowania bostończyków i mediów z całej Ameryki. Stał się dla nich symbolem siły i nadziei, choć sam przechodził nieustanne kryzysy i załamania.
Reżyser David Gordon Green z wyczuciem poprowadził historię opowiedzianą przez Jeffa Baumana i Breta Wittera w książce Stronger. Dramat, który rozegrał się na mecie maratonu zamknął w zaledwie kilku scenach, skupiając się za to na walce człowieka o powrót do normalności. Powstał kameralny i bardzo intymny obraz mężczyzny walczącego z ograniczeniami swojego ciała i słabościami charakteru. Wzruszający ton opowieści został idealnie zrównoważony subtelnym humorem i kilkoma dowcipnymi scenami. Doskonale obsadzony w głównej roli – Jake Gyllenhaal stworzył niezwykle poruszającą kreację aktorską.

Kilka lat temu Mike Mills nakręcił film Debiutanci opaty na osobistych doświadczeniach, związanych z chorobą ojca. Reżyser bez trudu podbił serca publiczności tą ciepłą i pokrzepiającą historią, która udowadnia, że nigdy nie jest za późno na zmiany w życiu. Podobnie w kolejnym filmie – 20th Century Women – Mills bazuje na własnych doświadczeniach, tym razem z dzieciństwa. Obraz dedykuje kobietom, które go wychowały.
Akcja filmu dzieje się w Santa Barbara pod koniec lat siedemdziesiątych. Wtedy to dorasta narrator opowieści – nastoletni Jamie, wychowywany przez rozwiedzioną matkę (w tej roli nominowana do Złotego Globu Annette Bening). Kobieta nie jest pewna czy potrafi wychować nastolatka na „prawdziwego mężczyznę”, dlatego prosi o pomoc swoją nowoczesną sublokatorkę Abbie (Greta Gerwig) oraz przyjaciółkę syna (Elle Fanning). Suma osobistych doświadczeń trzech kobiet dorastających w innym momencie XX wieku, ma pomóc młodemu chłopakowi znaleźć odpowiedź na pytanie dotyczące życia, miłości i seksu.
20th Century Women ogląda się z ogromną przyjemnością. Przywołuje wspomnienia beztroskich, młodzieńczych lat, słodki smak pierwszych miłości oraz ból rozczarowań.

Kilka lat temu Gillian Robespierre zdobyła uznanie filmem Obvious Child. Jenny Slate grała w nim młodą dziewczynę, która zaszła w ciążę z nowo poznanym chłopakiem. Jednocześnie reżyserka odcięła się od męskiej perspektywy przestawionej przez Judda Apatow we Wpadce oraz Jasona Reitmana w Juno, gdzie dziewczyny rozstrzygające co zrobić z nieplanowaną ciążą, ostatecznie decydują się na macierzyństwo. W najnowszym projekcie reżyserka i aktorka znów łączą siły, choć tematyka jest już całkiem inna. Tym razem Robespierre opowiada o przeciętnej amerykańskiej rodzinie z problemami. Najmłodsza córka Ali (Abby Quinn) przechodzi czas nastoletniego buntu. Starsza z rodzeństwa – Dana (Slate) ma stanąć na ślubnym kobiercu, ale przeraża ją myśl rozpoczęcia nowego rozdziału w życiu z jednym mężczyzną u boku. Ostatecznie popełnia błąd, który stawia na szali jej wieloletni związek. Miłość i namiętność przygasa w związku rodziców (John Turturro i Edie Falco), a córki zaczynają podejrzewać, że ojciec spotyka się z inną kobietą.
Landline to typowy dla kina niezależnego komediodramat o skomplikowanych relacjach międzyludzkich. Ale Robespierre potrafi dobrze opowiadać, a dobrany zespół aktorski świetnie rozumie postacie, które przyszło im zagrać. Klimat lat 90-tych spodoba się tym, którzy dorastali w tych latach.