Moje zachwyty nad Rosmersholm zaczynają się od wspaniałego plakatu promującego londyńską produkcję. Na nim zanurzeni w wodzie Hayley Atwell i Tom Burke wyglądają niczym zakochana para z okładki romansu. Nie jest to do końca właściwa interpretacja. I choć czuć między nimi seksualne napięcie, to jednak bohaterowie nigdy nie zaznają smaku prawdziwego romansu. Nie sprzyja im los, nie służy przeszłość, nie pomoga teraźniejszość, sytuacja polityczna i poglądy.
John Rosmer to szanowany pastor, który po samobójczej śmierci żony stroni od świata. Mieszka w olbrzymiej posiadłości ze służącymi, towarzyszką swojej małżonki – Rebeką West oraz kurczącym się poczuciem własnej wartości. Wiara go opuściła, życie rozczarowało, a polityka rozdarła. Skrajna prawica próbuje zwerbować Johna do swoich szeregów, ale to Rebeka i jej odważne postępowe poglądy bardziej trafiają do serca i przekonań mężczyzny. Ostatecznie Rosmer przejdzie przemianę z tradycjonalisty w człowieka marzącego o sprawiedliwym społeczeństwie ludzi szlachetnych i wolnych.

Atwell i Burke w roli tragicznych kochanków są bijącym sercem londyńskiej produkcji. On przejmująco gra człowieka rozdartego pomiędzy sprzecznymi emocjami, desperacko pragnącego położyć kres wściekłości, ale zbyt słabego, by znaleźć cel i radość życia. Ona kolejny raz udowadnia, że najlepiej czuje się w rolach silnych, niezależnych kobiet (mówiąc kolejny, mam na myśli chociażby teatralną rolę w Measure for Measure czy telewizyjną w Howards End). Odtwórcy głównych ról mogą liczyć na silne wsparcie aktorów z drugiego planu. Giles Terera, który jeszcze niedawno zachwycał w musicalu Hamilton, w Rosmersholm udowadnia, że jest również wybornym aktorem dramatycznym. W roli prawicowego świętoszka pokazuje również świetne komiczne wyczucie. Peter Wight jako nieokrzesany były nauczyciel Johna pojawia się zaledwie dwa razy, ale za każdym razem kradnie scenę . Lucy Briers bawi w roli służki, która widzi wszystko i nic nie mówi.

Oprawa wizualna przedstawienia jest imponująca. Rea Smith zamieniła scenę teatru Duke of York’s w olbrzymi dom, w którym gruba warstwa kurzu przykrywa stare meble, a z licznych portretów ponuro spoglądają przodkowie głównego bohatera. Zaglądające przez wielkie okienncie światło słoneczne, w zależności od pory dnia (albo okoliczności) zmienia pomieszczenie raz w zimną i nieprzyjemną przestrzeń, innym razem zaś w ciepły, przytulny kąt. Zza otwartych okien słychać pracujący w pobliżu młyn.
Przyznam uczciwie, że to głównie obsada przekonała mnie do zakupu biletu na przedstawienie. Nie znałam tego dramatu Ibsena, a streszczenie Rosmersholm zupełnie do mnie nie przemawiało. Miałam wrażenie, że to co najwyżej materiał na przeciętne przedstawienie o dawnych czasach, w których honorowi bohaterowie gotowi są oddać życie za piękne idee. Dość niespodziewanie okazało się, że ta przeszło 130-letnia sztuka, przepisana na potrzeby spektaklu przez Duncana Macmillana, wciąż jest bardzo aktualna i może wiele powiedzieć o współczesnych czasach i niepokojach społeczno – politycznych.




(M.)
Photography by Johan Persson