Zaledwie po sześciu tygodniach od ostatniej wizyty, znowu pakujemy walizki i lecimy do Londynu nakarmić nasz głód teatralnych emocji. Tym razem dopisują nam gwiazdy. Dosłownie. Przed nami spektakle z Tomem Hiddlestonem i Charlie Coxem oraz z Cillianem Murphy. Na deser Joanne Froggatt.
Przyjeżdżamy wczesnym rankiem. W samolocie dudnią fanfary. Ryanair pierwszy raz od bardzo dawna wylądował w Wielkiej Brytanii na czas. Kontrola dokumentów zajmuje nam tylko 10 min. Może to jedyna zaleta Brexitu, zdaje się, że skutecznie wystraszył turystów (dokładnie na 29 marca początkowo planowane było wyjście z Unii). Gdy docieramy do hotelu jest jeszcze bardzo wcześnie. Zostawiamy walizki i idziemy na niespieszne śniadanie do pobliskiego The Cut w budynku teatru Young Vic. Potem korzystamy z pięknej, wiosennej aury, spacerując wzdłuż Tamizy. Lunch niekiedy bywa wyzwaniem, bo nie jemy mięsa. Na szczęście, Londyn to miejsce wyjątkowo przyjazne roślinożercom. Wybór pada na małą restaurację Mildreds na Soho. Wcinamy pysznego burgera z halloumi i popijamy organicznym winem. W Mildreds jest smacznie, przyjemnie i względnie tanio, pewnie zajrzymy tu ponownie. Popołudniem lądujemy pod świeżo wyremontowanym kinem BFI na Southbanku. Czarujący barman nalewa nam wino i mówi z uśmiechem: Enjoy the sun. Nie omieszkamy! Siadamy na skąpanym w słońcu tarasie i sączymy napój bogów.
Teatralny maraton (chociaż 3 spektakle, kwalifikują się bardziej na półmaraton) rozpoczynamy od przedstawienia Betrayal. W Harold Pinter Theatre ciaśniej niż zwykle, widownia też mocno odmłodniała. Trochę martwimy się, że sztuka może do nas nie trafić, bo Pinter nie należy do grona naszych ulubionych dramaturgów. Rozpoczyna się spektakl i po kilku minutach możemy odetchnąć z ulgą. Jest dobrze!







Autobiograficzny tekst Pintera opowiada o przyjaciołach uwikłanych w miłosny trójkąt. Reżyser, Jamie Lloyd rezygnuje ze wszystkich ozdobników. Stawia na błyskotliwie dowcipny, a jednocześnie poruszający tekst dramatu oraz siłę aktorskiego tria. Choć sceny napisane są w formie dialogów dwójki bohaterów, to trzeci zawsze pozostaje w pobliżu, milczący, fizycznie nieobecny, a jednak znaczący.
W tym prawie idealnym reżyserskim rozwiązaniu szyki psuje Hiddleston. Brytyjczyk ma tak niezwykłą sceniczną chryzmę, że skupia na sobię uwagę nawet w tych momentach, gdy powininen być w cieniu. Jego bohater to wyniosły drań, który rzadko ściąga maskę obojętności. Udaje, że nie dręczy go romans żony z najlepszym przyjacielem. Nie przywali w zęby Jerry’emu za naruszenie kodeksu lojalności. Być może dlatego, że sam ma z nią problem. Zdradza Emmę na lewo i prawo. Jednak Hiddleston nie pozwala nam znienawidzić Roberta. Gdy w jednej ze scen bohater ściąga w końcu maskę obojętności i pozwala łzom popłynąć po policzku, czujemy ogromny ciężar jego smutku i żalu. Jerry w wersji Charliego Coxa to sympatyczny gość, dla którego dawny romans jest po prostu miłym wspomnieniem. Z pewnością przeszłość nie jest dla niego źródłem frustracji i stresu. Cox najlepiej wypada tam, gdzie może wykazać się komicznym wyczuciem (rozmowa z Robertem o squashu czy scena we włoskiej restauracji – miodzio!). Zawe Ashton gra chyba najbardziej tragiczną postać dramatu. Emma uwięziona jest między lojalnością wobec swojego męża i rodziny a ekscytującym wspomnieniem dawnej miłości. Stara się zachować spokój i trzymać emocje na wodzy, ale jej zdradza ją nerwowy uśmiech i płochliwe spojrzenie (więcej o przedstawieniu tutaj).
Po wspaniałym spektaklu ustawiamy się w długiej kolejce pod stage door. Sznurek ludzi ciągnie się wzdłuż całego teatru. Gwiazdy każą na siebie czekać długo. Po przeszło pół godzinie pojawia się w końcu Ashton, kilkanaście minut później Cox. Ochraniarze krzyczą do tłumu: Zdjęcie albo podpis. Wybierajcie mądrze!. Ale artyści, którzy cierpliwie poruszają się wzdłuż kolejki, nie mają problemu ze spełnianiem oczekiwań zgromadzonych fanów. Tom Hiddleston pojawia się jako ostatni i teraz panują inne zasady. Fani do niego podchodzą pojedynczo, robią selfie z aktorem. Można odnieść wrażenie, że Tom zamierza spotkać się z każdym. Jednak po kilkunastu minutach Hiddleston uśmiecha się przepraszająco, macha niczym brytyjska królowa na pożegananie i znika za drzwiami teatru. Rozczarowanie i smutek unosi się w powietrzu, gdy widzowie rozsypują się na ulicę. Nam zabrakło niewiele. Już prawie byłyśmy w ogórdku i witałyśmy się z gąską. Ale nie jesteśmy ani złe, ani rozczarowane. Takie życie! Stage door to tylko przyjemny dodatek do wizyt w londyńskich teatrach. Śmiejemy się, że historia trochę zatoczyła koło i Tom znowu zwiał nam sprzed nosa. Kilka lat temu, podczas naszej pierwszej wizyty w Londynie, Hiddleston niespodziewanie wyskoczył z Shakespeare’s Globe, akturat wtedy, gdy stałyśmy pod teatrem i robiłyśmy zdjęcia jak na turystki przystało. Wtedy też tylko uśmiechnął się, pomachał czmychnął do zaparkowanego nieopodal samochodu. Ale jak to się mówi, do trzech razy sztuka. Następnym razem dorwiemy cię, Tom!
Następnego dnia pogoda znowu nas rozpieszcza. Ale dzień napakowany spektaklami, więc mamy mało czasu na nacieszenie się wiosenną aurą. Najpierw wędrujemy do księgarni, by uzupełnić zapasy anglojęzycznych książek. Do koszyka wpada książka o kulisach działania National Theatre napisana przez wieloletniego dyrektora obiektu, znakomitego reżysera i gościa, któremu zawdzięczamy NT Live – Nicholasa Hytnera oraz kilka powieści Iana McEwana i dramaty. W drodze powrotnej ciężar walizki przekroczy limit.
Na popołudniową rozrywkę wybrałyśmy spektakl w Bridge Theatre. Cenimy ten teatr za różnorodny repertuar. Można tu obejrzeć interesujące adaptacje książkowych bestsellerów, ciekawe monodramaty, czy bardzo przystępnego Szekspira. To miejsce atrakcyjne zarówno dla artystów, jak i publiczności, która może tu liczyć na wysokiej jakości sztuki dla każdego. W czasie naszych londyńskich maratonów, Bridge Theatre odwiedziłyśmy aż pięć razy i każda z tych wizyt pozostawiła miłe wspomnienia. Atutem tego miejsca są również przystępne ceny. Dla przykładu, na Alys, Always – spektakl, o którym za chwilę napiszę – wydałyśmy 25 funtów za miejsca w pierwszy rzędzie.

Przedstawienie powstało na bazie książki Harriet Lane. Nie jest to literatura ambitna, ale można spędzić kilka miłych wieczorów czytając historię młodej dziennikarki Frances, która w tragicznych okolicznościach poznaje rodzinę popularnego pisarza. Joanne Froggatt tworzy intrygującą antybohaterkę, której chce się kibicować. Subtelna, delikatna uroda sugeruje raczej miłe usposobienie, łagodność i uległość. Ale kobiecie znudziło się być miłą, koleżeńską i … niewidzialną. Wykorzystuje znajomość z wpływową rodziną i przejmuje kontrolę nad swoim życiem (więcej o spektaklu tutaj).
Alys, Always nie jest sztuką, która nie daje spokoju po wyjściu z teatru. Nie dręczy godzinami, nie zmusza do refleksji i dyskusji. Ale to przedstawienie, które gwarantuje bardzo przyjemną i wartościową rozrywkę, w sam raz na sobotnie popołudnie.
Z Bridge Theatre czeka nas spacer do Barbican Theatre. Miało być pół godziny, ale gubimy się i docieramy na miejsce znacznie później. Na szczęście, spektakl zaczyna się dopiero przed dwudziestą, więc jest jeszcze trochę czasu, by usiąść na tarasie, przekąsić coś z Barbican Kitchen i nacieszyć się wyjątkowo ciepłym wieczorem. Czytałyśmy wcześniej książkę Maxa Portera Grief Is the Thing with Feathers i lektura tej nietuzinkowej powieści o procesie żałoby zaostrzyła nasze apetyt na sceniczną adaptację. Nie ma tutaj liniowej narracji, to raczej zlepek scen i historii opowiedzianych z perspektywy kilku bohaterów: ojca opłakującego śmierć żony, jego dwóch synów i kruka … Tak, dobrze czytacie … kruka. Ptak pełni funkcję anioła stróża i terapeuty dla cierpiącej rodziny. Jest przy tym głośny, nieprzewidywalny i dowcipny. W spektaklu Endy Walsha ptaka i ojca gra jeden aktor – Cillian Murphy. Z obu zadań wywiązuje się doskonale. Jest jest znakomity w roli cierpiącego mężczyzny, który nie może poradzić sobie ze stratą ukochanej i nowym wyzwaniem jako samotny rodzic. Ale tak naprawdę rozwija skrzydła dopiero jako kruk. Zachwyca plastycznością i zwinnością. Ciekawe są momenty przeobrażania się z jednej postaci w drugą, z pozbawionego energii i chęci do życia mężczyzny na autopilocie, w szalonego, mrocznego ducha. Role dające aktorom tak duże spektrum możliwości w teatrze zdarzają się niezwykle rzadko. Murphy daje z siebie wszystko.

Spektakl Walsha nie jest łatwy w odbiorze. Są momenty zabawne, dowcipne, ale pojawiają się fragmenty przytłaczające i dezorientujące. Myślę, że lektura książki Portera pomaga zrozumieć tą surrelaistyczną opowieść, znaleźć klucz do jej interpretacji. Widzowie, którzy nie mieli z nią styczności, mogą czuć się zagubieni. Na szczęście, Walsh w całym twórczym chaosie nie gubi tego, co najważniejsze – emocji… (więcej o przestawieniu tutaj).
Po spektaklu udałyśmy się pod stage door. Oczywiście, Cillian Murphy nie pojawił się (za to przemknęła tylko jego koleżanka z planu Peaky Blinders – Helen McCrory). W sumie, nic dziwnego, Irlandczyk żyjący z dala od zgiełku wielkiego miasta, nie pasuje do wizerunku artysty, który robi sobie selfie z fanami pod teatrem. A może Wy mieliście więcej szczęścia…
Za kilka tygodni kolejny wyjazd. W planach mamy, między innymi: All My Sons w Old Vic, ze wspaniałą obsadą (Sally Field, Bill Pullman, Colin Morgan, Jenna Coleman), Rosmersholm z Tomem Burke i Hayley Atwell oraz musical (robimy postępy!) – Sweet Charity z Anne-Marie Duff w Donmar Warehouse.
(M.)
Zdjęcia:
Betrayal: Marc Brenner
Alys, Always: Helen Maybanks
Grief Is the Thing with Feathers: Colm Hogan
A miałam narzekać, że też bym sobie tak latała do Londynu, gdyby nie coraz bardziej klaustrofobiczne samoloty… może teraz będzie luźniej? 😉
Jeśli znów będziecie poszukiwać jadłodajni, to polecam „A La Mesa” – przedsięwzięcie, z którym związana jest osoba, którą miałam przyjemność poznać 🙂
PolubieniePolubienie
Dzięki za polecenie. Sprawdzimy 😉
PolubieniePolubione przez 2 ludzi