Nie jestem wielką fanką Orlando Blooma, ale bilety na londyński spektakl Killer Joe kupiłam bez zastanowienia, bo termin wstrzelił się idealnie z planem wyjazdu (wtedy jeszcze czerwcowym). Poza tym sztukę napisał Tracy Letts, którego cenię za pracę aktorską (ostatnio grał chociażby ojca w Lady Bird oraz w serialu Rozwód) i literacką. Autorowi doskonałego Sierpnia w Hrabstwie Osage nie mogłam odmówić. Dramatu Killer Joe nie znałam, więc od razu zabrałam się do oglądania filmowej wersji z Matthew McConaughey. I muszę przyznać, ze był to bardzo rozczarowujący seans. Nie chodzi tylko o mroczny klimat historii o patologicznej rodzinie z Teksasu, ale przede wszystkim o to jak Letts opowiada o kobietach. W Killer Joe bohaterki są nieustannie upokarzane i wyśmiewane, są obiektem seksualnych obsesji albo przedmiotem transakcji w męskich rozgrywkach. Nawet jeśli w finale opowieści, to kobieta rozdaje karty, trudno mówić o pełnej satysfakcji.
Na szczęście w teatralnej wersji przygnębiający klimat zostaje przełamany humorem, co sprawia, że spektakl ogląda się o niebo lepiej. Ciekawie zagospodarowana, niewielka scena Traflagar Studio sprawia, że czuć się jakby podglądało się bohaterów z bardzo bliska. Ale chyba nikt by nie chciał wylądować na tym teksańskim zadupiu, gdzie diabeł mówi dobranoc. I to jeszcze w takim towarzystwie. Orlando Bloom gra cwanego policjanta o nazwisku Joe Cooper, który czasem dla pieniędzy lubi kogoś sprzątnąć. Znany z Amadeusza, Adam Gillen jest „mózgiem operacji”. Zleca Cooperowi zabicie własnej matki. Zamierza przejąć pieniądze z polisy nieboszczki, by spłacić dług u dilera narkotyków. Chłopak wciąga w intrygę niezbyt bystrego ojca (Steffan Rhodri) a gdy sprawa rozliczeń niespodziewanie się komplikuje, do wynagrodzenia policjanta dorzuca cnotę swojej uroczej siostry Dotty (Sophie Cookson, znana z serialu Gyspy i Kingsman: Tajne służby). Wokół rodziny jak sęp krąży jeszcze narzeczona ojca (Neve McIntosh), która próbuje skubnąć dla siebie małe co nieco z rodzinnej kasy. Jak sami widzicie, nie są to przyjemne klimaty.
Nie spodziewałam się, że Killer Joe tak bardzo mi się spodoba. Na pochwały zasłużył i zespół aktorski i kreatywny pracujący nad przedstawieniem. Ale szalone owacje na stojąco były – w moim mniemaniu – trochę na wyrost. Podejrzewam, że tego wieczoru na widowni musiało zasiąść cała armia fanów Blooma, bo londyńska publiczność bywa raczej bardziej powściągliwa, gdy opadnie kurtyna.
Z ciekawości poszłam pod stage door. Bloom pojawił się dopiero po dobrych 30 minutach, ubrany w czapeczkę z daszkiem i sportową koszulkę. Wyobrażałam go sobie raczej jako pewnego siebie gościa, który robi wokół siebie dużo hałasu. Jednym słowem: gwiazdorzy. Ale on był wyjątkowo zachowawczy i swoją nienachalną obecnością chyba trochę onieśmielił tłum fanów. Gdybym wtedy przypadkiem przechodziła obok, nie przyszło by mi do głowy, że to fani oblegający ulubionego artystę. Pewnie pomyślałabym, że ludzie wysypali się z pobliskiej restauracji.
zdjęcia: Marc Brenner
(M.)