Netflix uchodzi przede wszystkim za platformę serialową i trudno się spierać w tym temacie. Ale my klikamy nie tylko pozycję TV Shows. Równie często zaglądamy pod kategorię Independent, bo tam ukrywa się całkiem sporo ciekawych propozycji. Trudno przejść obok nich obojętnie, zwłaszcza tym, którzy cenią niszowej produkcje zza oceanu i co roku śledzą doniesienia z festiwalu Sundance. Jeśli pasujecie do tego opisu, poniższe zestawienie przypadnie Wam do gustu…

Czasem wystarczy 10 stronicowy scenariusz (a właściwie jego zarys, który pozwoli na aktorskie improwizacje) oraz 7 dni na planie zdjęciowym, by stworzyć coś niezwykłego. Udało się to Markowi Duplassowi, którego ostatni projekt w ciemno – bo bez wglądu w scenariusz – sfinansował Netflix. Czarno-biały kameralny film wyreżyserował Alex Lehmann, a na ekranie pojawiła się najlepsza para od czasów Jessici Chastain i Jamesa McAvoya w Zniknięciu Eleanory Rigby. W Blue Jay Sarah Paulson i Mark Duplass wyczarowali ekranową chemię, która bez trudu napędza tę skromną historię o spotkaniu po latach. I choć byli kochankowie nie mówią już do siebie miłosnym kodem (zresztą wyśpiewują to spontanicznie w piosence Annie Lennox No More I Love You’s), to czuć, że wciąż są sobie wyjątkowo bliscy. Rozmowy o przeszłości – jakie przeprowadzają bohaterowie filmu – zawsze toczą się swoim nieprzewidywalnym torem. Ucięte zbyt wcześnie – pozostawiają niedosyt, przeciągnięte – pozwalają ulecieć magii. W Blue Jay udaje się uchwycić ten idealny moment, gdy radość ze wspólnie spędzonych obecnie chwil, łagodzi ból zadany w przeszłości. Mało komu się to udaje – tak samo w życiu, jak i na ekranie.

Ukochany temat niezależnych twórców powraca w debiucie reżyserskim Chrisa Kelly’ego (scenarzysta Saturday Night Live, Broad City). Ile to już było historii o młodych mężczyznach, którzy powracają w rodzinne strony, by zmierzyć się nie tylko z chorobą (lub śmiercią) matki, ale również z samym sobą? Jednym tchem wymienić można tu takie tytuły, jak The Hollars, James White czy Powrót do Garden State. Oparty na życiowych doświadczeniach scenarzysty – reżysera Other People nie jest w tym temacie obrazem przełomowym, ale warto dać mu szansę. Sporo w nim trafnych życiowych obserwacji, wyczucia i ciepła. Film ze znakomitymi kreacjami aktorskimi Molly Shannon i Jessego Plemonsa sprawnie łączy humor z bardzo intymnym dramatem. Wrażliwym widzom łezka zakręci się w oku. Warto mieć chusteczki pod ręką.

The Fundamentals of Caring miał swoją premierę na festiwalu Sundace w 2016 roku. Zresztą film Roba Burnetta, oparty na prozie Jonathana Evisona, idealnie wpisuje się w klimat dramedy – ukochany gatunek prestiżowego przeglądu filmów niezależnych, który powoli staje się jego znakiem rozpoznawczym. To historia Bena (Paul Rudd), który po tragicznej śmierci syna i rozpadzie małżeństwa, podejmuje pracę opiekuna. Jego pierwszym pacjentem zostaje Trevor (gwiazda Mojej łodzi podwodnej – Craig Roberts) – wyszczekany 18-latek przykuty do wózka. Właściwie nieźle się dobrali – jeden sparaliżowany emocjonalnie, drugi – fizycznie. Początkowa niechęć bohaterów przerodzi się w przyjaźń po tym, jak wyruszą w improwizowaną podróż do najdziwniejszych miejsc w Stanach… W filmie Burnetta wszystko toczy się według ogranych schematów, a jednak seans przynosi niespodziewanie dużo frajdy. Rudd i Roberts błyszczą w swoich rolach, a ich ekranowa chemia pozwala zapomnieć, że już to wszystko w kinie widzieliśmy.

Niepotrzebne jest konkretne tło polityczno – społeczne, by odczytać przesłanie Beasts of No Nation. Bez niego reżyser i scenarzysta – Cary Fukunaga trafia w samo sedno. Dramat ludzi w czasie wojny jest bowiem tak samo wstrząsający na każdej szerokości geograficznej. Film może się kojarzyć z Bestiami z południowych krain lub z Miastem Boga. To dziecięca relacja z dna piekła. Głównym bohaterem i narratorem historii jest kilkunastoletni Agu (Abraham Attah), który po tragicznej śmierci ojca i brata zostaje wcielony do armii złożonej głownie z dzieci, prowadzonej przez charyzmatycznego komendanta (Idris Elba). Fukunaga oparł scenariusz filmu na powieści Uzodinmy Iweali, Bestie znikąd. Nad scenariuszem pracował prawie dekadę. Co do Idrisa Elby, nie wahał się ani przez chwilę. Wierzył w naturalną charyzmę Brytyjczyka, którego matka pochodzi z Ghany (tam właśnie kręcono zdjęcia). Nie pomylił się

Zwykle najpierw są randki, potem ślub, a na koniec na świat przychodzi dziecko. W Juno w reżyserii Jasona Reitmana ten porządek został celowo zaburzony. Najpierw jest przyjaźń między wyszczekaną i piekielnie inteligentną nastolatką Juno (Ellen Page) a dziecinnym Bleekerem (Michael Cera), a potem pojawia się ciąża. Za radą swojej najlepszej przyjaciółki bohaterka decyduje się oddać dziecko do adopcji jakiejś miłej rodzinie, która zapewni mu wspaniały dom. Szybko znajduje ludzi odpowiadających jej życzeniom. Nieoczekiwanie ciąża staje się dla Juno szybką podróżą w dorosłość. Nastolatka przeradza się w kobietę i zaczyna doceniać to co ma i odnajdywać w swoim życiu najważniejsze wartości. Juno przedstawia świeże spojrzenie na problem nastoletniej ciąży. Nie ma tu pouczania, ani misji. Zamiast tego film oferuje nietuzinkową fabułę, błyskotliwe dialogi i doskonałą grę aktorską.

Kino, zwłaszcza mainstreamowe, nigdy nie było łaskawe dla dojrzałych bohaterek. Na szczęście, ich potencjał dostrzegają twócy niezależnych produkcji, dzięki czemu możemy cieszyć się tak znakomitymi tytułami, jak chociażby Grandma z popisową rolą Lily Tomlin, czy właśnie Hello My Name is Doris, w którym wspaniała Sally Field pierwszy raz od 20 lat zagrała główną rolę. Film wyreżyserowany przez Michaela Showaltera to historia 60 – latki, która zakochuje się w znacznie młodszym koledze z pracy (w tej roli Max Greenfield, czyli Schmidt z Jess i chłopaki). Być może streszczenie fabuły nie brzmi zbyt obiecująco, ale zapewniam Was, że główny wątek zostaje sprytnie wykorzystany przez twórców do prowadzenia dużo ciekawszej opowieści o samotności, potrzebie bliskości i życiowych poświęceniach, a przede wszystkim o marzeniach, które powinno się pielęgnować w każdym wieku. Ta przerwotna historia w stylu coming of age niesie ze sobą duży ładunek pozytywnych emocji. Film widziałam dwukrotnie w przeciągu kilku miesięcy (najpierw pojawił się w na dvd, potem na Netflixie) i za każdym razem bawiłam się doskonale. Do dzisiaj się uśmiecham na wspomnienie Sally Field i Maxa Greenfielda. To najbardziej zgrana z pozornie niedopasowanych ekranowych par.

Można robić wszystko, by uniknąć zagrożeń w życiu. 27 – letni Adam (Joseph Gordon-Levitt) nie pił, nie palił, a nawet nie przechodził przez ulicę na czerwonym świetle. To wszystko nie uchroniło go jednak przed bezlitosną diagnozą lekarzy. Rak kręgosłupa sprawił, że świat głównego bohatera uległ przewartościowaniu. Choć choroba najbardziej zmieniła życie Adama, to twórcy 50/50 nie zapomieli o wpływie, jaki nowa sytuacja miała na jego najbliższe otoczenie: matkę, dziewczynę i przyjaciela. Mówi się, że najlepsze historie opowiada życie. Scenarzysta Will Reiser, który zmagał się z chorobą nowotworową, postanowił podzielić się swym doświadczeniem z widzami. Powstała podnosząca na duchu historia sprawnie łącząca elementy dramatu i komedii.

Terence Fletcher (J.K.Simmons), nauczyciel w prestiżowej szkole muzycznej opowiada swoim podopiecznym historię o tym, jak Charlie Parker ze zwykłego saksofonisty, stał się legendarnym Birdem. Ponoć w czasie próby, w przypływie gniewu perkusista Jo Jones rzucił w niego talerzem. Po tym wydarzeniu Parker ostro wziął się do pracy, a rok później wykonał niesamowite solo. A mógł usłyszeć: dobra robota! … i spocząć na laurach. Dlatego słowa uznania pod adresem ucznia nigdy nie padną z ust Flechera. Będą za to wrzaski, przekleństwa i ciągłe poniżanie. Marzący o karierze perkusisty 19-letni Andrew (Miles Teller) będzie musiał odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie leżą granice jego ambicji? Czy spływające po policzkach łzy gniewu i bezsilności oraz krwawiące od morderczych treningów dłonie to gwarancja sukcesu? Rewelacyjny film Damiena Chazelle’a trzyma szaleńcze tempo od początku do końca. Po seansie jeszcze długo dudnią w uszach amerykańskie standardy jazzowe. Czasami niemal czujemy fizyczny ból bohatera, gdy ustawiona bardzo blisko aktora kamera, bez trudu wychwyci każdą łzę i kroplę krwi roztrzaskującą się na instrumencie.

Film debiutował na Festiwalu Sundance w 2014 roku. Wówczas stawiający pierwsze kroki w reżyserii – Justin Simien – zobył specjalną wyróżnienie w postaci Special Jury Award for Breakthrough Talent. W Dear White People Simien przygląda się stosunkom rasowym panującym na prestżowym amerykańskim uniwersytecie na przykładzie kilku czarnoskórych studentów, którzy prezentują różne postawy względem własnej rasy i w innym stopniu się z nią identyfikują. Calość przyjmuje formę prowokacyjnej satyry. Dear White People ogląda się z uśmiechem na twarzy, ale jednak czasem odnosi się wrażenie, że ważne wątki zostały zaledwie muśnięte. Być może doczekają sie one rozwinięcia w 10-odcinkowym serialu (pod tym samym tytyułem), którego premierę Netflix zaplanował na kwiecień. Wśród reżyserów serii wymienia się Barry’ego Jenkinsa, twórcę Oscarowego Moonlight.