Zwykle teatr Krzysztofa Warlikowskiego warty jest kilkugodzinnej udręki na niewygodnych krzesłach w zimnych halach. Niekoniecznie tym razem. Inspirowani mało teatralnym dziełem W poszukiwaniu straconego czasu, Marcela Prousta, Francuzi to zlepek luźnych scen, które nie chcą się ułożyć w porywającą całość. Brak narracyjnej płynności poniekąd rekompensują świetne pomysły sceniczne, olśniewająca oprawa przedstawienia i – oczywiście – gra aktorska.
W najnowszym spektaklu, Warlikowski nie tyle poszukuje straconego czasu, co źródeł dzisiejszej europejskiej świadomości i tożsamości. Marcel Proust w swoim opus magnum opisuje Paryż w trakcie fundamentalnej zmiany związanej z utratą znaczenia dawnej hierarchii, eksplozją jawnego antysemityzmu i wybuchem pierwszej wojny światowej. We Francuzach proustowscy bohaterowie są metaforą współczesnych Europejczyków, którzy za cenę społecznej akceptacji i awansu gotowi są prowadzić podwójne życie i tłumić swoją naturę. U Warlikowskiego europejskie salony wciąż pełne są konwenansów, tłumionych popędów, zwłaszcza homoseksualnych, aktów podłości i sztywnych podziałów.
Wybitny reżyser nie raz udowadniał, że jest znakomitym długodystansowcem. W Kabarecie warszawskim, który miałam okazję oglądać – podobnie jak Francuzów – podczas Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego DIALOG we Wrocławiu, całkowicie zawładnął uwagą widza serwując 4,5-godzinny muzyczno – erotyczno – polityczny maraton. Tym razem górę bierze 7-tomowy quasi-autobiograficzny cykl powieściowy Prousta. Przy tak obszernej bazie literackiej nie sposób stworzyć wierną adaptację, dlatego Warlikowski wraz z Piotrem Gruszczyńskim próbują wybrać z opasłego arcydzieła najciekawsze wątki, ale najwyraźniej padają ofiarą własnej ambicji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Francuzi to kolaż scen z poszczególnych tomów książki, które przy braku znajomości Prousta trudno ułożyć w całość. Może dlatego jeszcze przed premierą twórcy asekuracyjnie przypominali, że W poszukiwaniu straconego czasu to tylko inspiracja dla sztuki, a Warlikowski proponuje wyłącznie osobisty wgląd w proustowską materię.
Odstawiając na bok kwestię adaptacji prozy, widzę w zaproponowanej przez Nowy Teatr wariacji na temat Prousta jeszcze jeden problem. Warlikowski wyraźnie boryka się z dynamiką spektaklu. Brawurowe sceny – osobliwy show Małgorzaty Hajewskiej – Krzysztofik w masce małpy, czy sceny zazdrości w wykonaniu Mariusza Bonaszewskiego i Mai Ostaszewskiej – mieszają się ze scenicznymi dłużyznami i nudą. W zachowaniu tempa teatralnej opowieści nie pomaga zbytnio modne i lubiane przez reżysera łączenie gatunków (wstawki śpiewane, tańczone, a nawet muzyka na żywo).To, co w sztukach Warlikowskiego prawie nigdy nie podlega dyskusji, to wspaniała strona wizualna i gra aktorska. W Francuzach znów mamy surową – kafelkową scenografię, którą urozmaica szklany prostokąt, stanowiący swoistą scenę na scenie. Muzyka klasyczna Chopina i Czajkowskiego miesza się ze współczesnymi dźwiękami (ciekawe wersje I’m Waiting Here i Wishing Well Davida Lyncha). Zachwycają klasyczne i bardzo glamour kostiumy zaprojektowane przez Małgorzatę Szczęśniak. Na scenie błyszczy cały zespół aktorski, choć uwagę przykuwa zwłaszcza śpiewająca Agata Buzek i Maja Ostaszewska – rozbrajająca, zarówno jako kokietka, jak i starsza pani. Spektakl pełen jest niespodzianek i znakomitych pomysłów – Agata Buzek i ukryty pod maską Claude Bardouil poruszają się na puentach jak zawodowcy, Michał Pepol daje koncert na wiolonczelę do kompozycji Pawła Mykietyna, show Sydonii de Guermantes poprzedza motyw z Gwiezdnych wojen, a po scenie przechadza się Jacek Poniedziałek ucharakteryzowany na Karla Lagerfelda.
Jeden z bohaterów sztuki mówi przekornie, że idiotyzmem jest grać transkrypcję 15. Kwartetu smyczkowego Beethovena na fortepian. Krzysztof Warlikowski wykazuje sporą odwagę wystawiając tak nieteatralny tekst, jakim jest W poszukiwaniu straconego czasu. Ale jak to się mówi, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Jednak alkohol tego wieczoru na wrocławskim festiwalu nie smakował tak dobrze, jak zawsze.
to nie gwiezdne wojny, a Odyseja Kosmiczna. Czy właściwie Richard Strauss. Ale temat miał chyba Odyseję i temat świtu i zmierzchu ludzkości przywołać, stąd pewnie masja Hajewskiej.
Zobaczyłam obsadę te kilka lat temu i wiedziałam, że Cielecka, Ostaszewska, Buzek czy Bonaszewski są obsadzeni świetnie (obsadzenie Hajewskiej w jakiejkolwiek roli zawsze jest dobrym pomysłem). Po prostu idealnie pasowali do książkowych Oriany, Odety, Racheli i Swanna. Ale Stuhr jako Saint-Loup i Poniedziałek jako Charlus nie wydawali mi się dobrym pomysłem obsadowym, no i nie byli. Stuhr wyszedł mdło, a Poniedziałek znowu grał siebie. Z resztą, obsadzić skandalizującego homoseksualistę aktorem będącym skandalizującym (no troszkę) homoseksualistą i przebierać go za innego skandalizującego homoseksualistę – czy to nie aby zbyt boleśnie oczywiste?
Siedmioksiąg Prousta należy do moich ulubionych pozycji, co mi pomagało i przeszkadzało w odbiorze spektaklu. Mogłam sobie ułożyć te sceny i dopowiedzieć to, co było pomiędzy. Niektóre wątki Warlikowski dopisał – cała powojenna przyszłość Morela, czy przede wszystkim to, że stręczył dziewczęta Albertynie – no był z niego kawał drania, głupi i bez talentu dodatku (na potrzeby spektaklu przelano na niego wątek innego muzyka – Vinteuila), ale nie do końca wiem, czemu ten dopisek służył. Nie mam tak, że wieszczę prymat książki nad jej adaptacją, niech sobie reżyser zmienia i wycina, co chce, ale w tym konkretnym przykładzie miałam ochotę zapytać: ale serio? To właśnie chcesz wyciągnąć z Prousta? Bo nie do końca rozumiem, po co brać się za taki tekst, żeby go sprowadzić do bardzo wprawdzie pięknych obrazków, ale jednak ilustrujących dość banalne refleksje.
Bardzo podobał mi się początek z duchem Dreyfusa i szkoda, że tego nie pociągnięto.
Końcowa scena z Rachelą recytującą w salonie księznej de Guermantes monolog z Fedry jest świetnym podsumowaniem spektaklu. Rachela bowiem niejako „przejęła” od swojej wielkiej poprzedniczki Bermy jej najsłynniejszą rolę, żeby wszystkim pokazać, że może być Fedrą równie dobrą, jeśli nie lepszą. Berma była starsza o pokolenie czy dwa i swoje triumfy święciła, kiedy Marcel był nastolatkiem. Marcel pałał wtedy swoistą obsesją na punckcie aktorki i koniecznie chciał ją zobaczyć w jej najlepszej roli. Udało mu się wreszcie, dostał bilety, i poszedł gotowy się zachwycać i olśnić, no i nie zachwycił się, ani nie olśnił. Było to moje pierwsze skojarzenie po spektaklu.
Żeby nie było, że skupiam się na negatywach, bo to wcale nie jest zły spektakl, Ostaszewska jako Odeta jest fenomenalna, Cielecka jest tak dobrą Orianą, jaką tylko wymarzyć można, a Swann Bonaszewskiego chwyta za serce. Agata Buzek nie tylko świetnie gra, ale też dokonuje rzeczy dla zwykłych ludzi niemożliwych (no chyba że ćwiczyła balet), Bartosz Gelner jako Marcel pozytywnie mnie zaskoczył, a Hajewska jak zwykle była poza wszelką konkurencją. Oprawa wizualna i muzyczna to cudo, scenografia naprawdę świetna i nie ma w niej rzeczy, które by się nie sprawdzały. Oczywiście, jak przystało na hipsterski spektakl hipsterskiego reżysera oparty na hipsterskim tekście, Francuzi są momentami niezwykle erudycyjni. Niestety, w tym wypadku zachwycająca forma wzięła górę nad treścią i w literaturze jestem to w stanie znieść, ale w teatrze jak widać nie.
Była to moja pierwsza wyprawa do Nowego – do tej pory teatralnych nie podejmowałam, ale rozwalili mi Stary i zaczynam szukać swojego nowego ulubionego miejsca – ale na pewno tam wrócę. Jaką oni tam mają księgarnię ❤
PolubieniePolubienie