Czasami nie potrzeba wiele, by osiągnąć spektakularny efekt. Ważny jest pomysł i dobry scenariusz, a potem znalezienie właściwych aktorów, którzy udźwigną ciężar karkołomnej konwencji. Poniżej 8 najlepszych tytułów kina kameralnego.
W POJEDYNKĘ

Ivan Locke (Tom Hardy) w nocy opuszcza plac budowy tuż przed kluczowym momentem wylewania fundamentów pod wielką inwestycję. Udaje się z Birmingham do Londynu, gdzie jego przypadkowa kochanka, Bethan właśnie rodzi jego dziecko. Nie kocha kobiety, właściwie jej nie zna, ale uważa, że powinien być przy porodzie, bo tak postępuje mężczyzna z zasadami. Co więcej, chce udowodnić sobie, że w niczym nie przypomina swojego ojca – lekkoducha i w przeciwieństwie do niego bierze pełną odpowiedzialność za swoje czyny. Locke miał plan. Chciał powiedzieć żonie wcześniej o nic nieznaczącym skoku w bok, ale los okazał się kapryśny. Bethan zbyt szybko trafiła na porodówkę. Teraz przez telefon żonie musi tłumaczyć się ze zdrady, a szefowi z dezercji z pracy. Jednocześnie uspokaja rozhisteryzowaną kochankę, rozmawia z zaniepokojonymi synami, a swoim współpracownikom daje niezbędne wskazówki do przeprowadzenia akcji. Locke jest na gorącej linii z całym światem.
Steven Knight wybrał dość ryzykowną formułę one man show. Tym razem cała odpowiedzialność za powodzenie filmu spada na Toma Hardy’ego. Musi on skupić na sobie uwagę widza przez 85 minut, bo kamera jest wyjątkowo uporczywa i niechętnie spogląda poza kabinę samochodu (sporadycznie pokazuje rozmazane światło ulicznych lamp, sznur samochodów). Hardy wychodzi z tego aktorskiego zadania zwycięsko, nawet gdy jego opanowany bohater nie pozwala mu na zbytnie szarżowanie. Pomaga mu trzymający w napięciu scenariusz, świetnie napisane rozmowy oraz nienachalne żarty, które skutecznie rozładowują emocje. I choć słyszymy w słuchawce tylko głosy rozmówców Ivana, czujemy, że po drugiej stronie są ludzie z krwi i kości.

Paul Conroy (Ryan Reynolds) jest kierowcą ciężarówki na kontrakcie w prywatnej korporacji działającej w Iraku. Pewnego dnia jego konwój został zaatakowany przez rebeliantów, a on został zakopany żywcem w trumnie. Na szczęście, porywacze zostawili mu kilka przedmiotów, z których najważniejsza okaże się komórka. Dzięki niej uda mu się skontaktować z porywaczami, z firmą transportową oraz ośrodkiem zajmującym się porwaniami w Iraku.
Rodrigo Cortés ograniczył miejsce akcji do zakopanej gdzieś na terenie Iraku drewnianej trumny, z której przez 95 minut próbuje się wydostać główny bohater. Karkołomna koncepcja się sprawdziła, a tajną bronią reżysera okazał się Ryan Reynolds, który doskonale poradził sobie z tym niezwykle trudnym aktorskim wyzwaniem. Cotesowi udało się utrzymać widza w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty, nie pozwalając odetchnąć ani na chwilę. Na samym początku, widz próbuje odnaleźć się wraz z bohaterem w ekstremalnej sytuacji, w którą obaj zostali wrzuceni bez słowa wyjaśnienia. Następnie, kiedy Paul odnajduje kolejne rekwizyty pozostawione mu przez rebeliantów, widz zaczyna mu kibicować w tej nierównej walce z upływającym czasem i licznymi ograniczeniami.

Wszystko stracone to historia bezimiennego żeglarza (Robert Redford), który wypływa w samotny rejs po Oceanie Indyjskim. Ta wyprawa nie jest jednak jedną z wielu, raczej należy o tych, które bohater zapamięta do końca życia. Gdy łajba przypadkiem uderza o bezpańsko dryfujący kontener, powodując uszkodzenie i stopniowe nabieranie wody do wnętrza – spokojny za dnia ocean okazuje się dla żeglarza złowieszczym żywiołem, a każda zmiana pogody przepowiednią zbliżającej się tragedii.
Obrazowi J.C. Chandora daleko jest do widowiskowego Gniewu Oceanu z Markiem Wahlbergiem i George Clooneyem w roli głównej. Reżyser postawił bowiem na bardziej kameralny i artystyczny wymiar. Wszystko stracone, zamiast na tuzinie, koncentruje się na jednym samotnym żeglarzu w podeszłym wieku. I choć nie brakuje tu dramatycznych scen walki o przetrwanie to jednak film ciągle zachowuje ekranową skromność. Obraz to popisowy one man show powracającego po kilkuletniej przerwie Roberta Redforda. Trzeba przyznać, że rolę zdanego wyłącznie na siebie (i łaskę Boga) żeglarza walczącego z bezkresnym, wręcz majestatycznym przeciwnikiem odegrał koncertowo.
W DUECIE

Poznali się i zakochali w sobie w Wiedniu (Przed wschodem słońca), rozkochali w Paryżu (Przed zachodem słońca), zaś w słonecznej Grecji walczyli z miłosnym kryzysem (Przed północą). Zawsze we dwójkę – Amerykanin Jesse (Ethan Hawke) i Francuzka Celine (Julie Delpy), którzy godzinami raczyli nas błyskotliwymi i dowcipnymi rozmowami o życiu. Bo w trylogii Richarda Linklatera to rozmowa, a nie erotyka jest najlepszym nośnikiem miłosnej tematyki.
Sukces ma wielu ojców. A pod sukcesem miłosnej trylogii może się podpisać nie tylko Linklater, ale także Delpy i Hawke. Aktorzy nie tylko wcielili się w główne role, ale od drugiej części są również współautorami scenariuszy. Choć w przypadku Francuzki nie powinno to dziwić, bo Delpy między kolejnymi odsłonami trylogii, trafnie i dowcipnie analizowała relacje międzyludzkie we własnych (doskonałych) filmach: Dwa dni w Paryżu i Dwa dni w Nowym Jorku. Zaś Ethan Hawke podkreśla w wywiadach, że w trylogii w zasadzie nie muszą grać, nie muszą być zabawni, czy przerażający, zwyczajnie muszą być. I to się czuje. Zamiast gry aktorskiej oglądamy na ekranie dwoje ludzi, między którymi iskrzy. Ich naturalność sprawia, że czujemy się, jakbyśmy podglądali parę zakochanych w intymnych momentach.

Scenariusz filmu Alfonso Cuarón można streścić w dwóch zdaniach. Szczątki satelity uderzają w stację kosmiczną na orbicie ziemskiej niszcząc i zabijając niemalże wszystkich poza parą astronautów. Rozpoczyna się walka o przeżycie. I w sumie tyle, bo cała historia sprowadza się do tego by wiarygodnie przedstawić opowieść, środowisko w którym rozgrywa się akcja oraz oddać emocje bohaterów. Matt Kowalsky (George Clooney) ma duże zawodowe doświadczenie i nie mniejsze poczucie humoru. Posiada również intuicję, która przestrzega go przed niebezpieczeństwem. Doktor Ryan Stone (Sandra Bullock) jest jego przeciwieństwem. Pogrążona w depresji, mechaniczne wykonuje zawodowe obowiązków. Ostatecznie, stoczy bój nie tylko z pustką kosmosu, ale również ze stanem swojej duszy. To zderzenie charakterów i postaw okazuje się nie tylko strategią przetrwania postaci, jest również siłą napędową produkcji.
Kameralny dramat rozpisany na aktorską parę Clooney – Bullock kontrastuje z rozmachem produkcji. Cuarón wraz z operatorem Emmanuelem Lubezkim, zabierają nas w kosmos, jakiego nigdy wcześniej nikt nam nie pokazał. Są nie tylko klaustrofobiczne, sterylne przestrzenie i kosmiczna próżnia, ale również … momenty ciszy. Grawitację ogląda się w napięciu jak najlepszy thriller. Już otwierająca film (13 minutowa) sekwencja nakręcona jednym ujęciem zapowiada gęsty i pulsujący emocjami film.

Roman Polański nie ukrywa, że najbardziej lubi kameralne kino i unika produkcji, w których jest tylko częścią wielkiej filmowej machiny. Kino kameralne całkowicie spełnia jego ambicje. W Wenus w futrze dopuszcza do głosu tylko dwójkę aktorów i zamka ich w teatralnej przestrzeni. Ale zanim stare drzwi teatru się zamkną się na ponad 90 minut, kamera Pawła Edelmana przemierza francuskie, mokre od deszczu, francuskie ulice w rytm makabrycznej muzyki Alexandre Desplata i grzmiącej w oddali burzy. Potem zjawia się ona – bogini? demon? – przemoczona, wulgarna, z rozmazanym makijażem i złamanym obcasem. Prowokuje, ostentacyjnie żuje gumę, nieustannie myli słowo enigmatyczny z eufemistyczny. Ale udaje jej się przekonać reżysera, by pomimo spóźnienia, dał jej szansę i przesłuchał do roli Wandy w jego przedstawieniu. Thomas i Vanda początkowo mają przeczytać zaledwie trzy strony tekstu. Ale ta zabawa ich wciąga. Grają, komentują, sprzeczają się i uwodzą nieustannie. Są w tym wszystkim na tyle prawdziwi, że że słyszymy brzęk niewidzialnych filiżanek, z których popijają herbatę czy odgłos pisania niewidzialnym piórem na niewidzialnym papierze. W pewnym momencie nie wiadomo, co jeszcze jest fikcją literacką, a co dzieje się naprawdę. Aktorka bez skrupułów przejmuje rolę reżysera, ustawia sceny, poprawia oświetlenie, a nawet nakazuje zamianę ról.
Rola Vandy od początku była przeznaczona dla żony Polańskiego,Emmanuelle Seigner. Można powiedzieć, że to hołd jaki reżyser złożył swojej ulubionej aktorce. Podejrzliwość krytyków wzbudza jednak fizyczne podobieństwo do reżysera odtwórcy roli Thomasa –Mathieu Amalrica. Polański kokietuje, że obsadzając tego świetnego aktora, wcale nie myślał o jego wyglądzie, jednocześnie w wywiadach przyznając, że przy pierwszym spotkaniu, Amalric powiedział, że cieszy się ogromnie, że poznał w końcu tego, za kogo wszyscy go biorą. Chyba jednak Polański puszcza nam oko. Można spekulować, że Vandę mogłyby zagrać lepiej inne francuskie aktorki, a Amalric „załapał się” wyłącznie z powodu aparycji, ale po seansie, nikt nie będzie miał wątpliwości, że wybór reżysera był więcej niż znakomity. Bo Wenus w futrze to film, który bez wybitnych kreacji aktorskich przepadłby z kretesem.
W TERCECIE

Tajemnicza katastrofa wyludniła ziemię. Ann (Margot Robbie) mieszka w miejscu, które cudem zachowało swoją urodę. To niemal raj na ziemi. Dziewczyna mieszka sama, ukochanego ojca – pastora i młodszego brata straciła w czasie kataklizmu. Został jej tylko wierny pies. Jej samotny żywot przerywa niespodziewane pojawienie się mężczyzny, który nieświadomy zagrożenia, kąpie się w skażonej wodzie. Ann zabiera go do domu i opiekuje się nieznajomym. Dr. John Loomis (Chiwetel Ejiofor) w drodze wdzięczności, za przywrócenie go do świata żywych, pomaga dziewczynie na farmie, modernizując ją. Gdy zaczyna w nich kiełkować uczucie, znikąd pojawia się młody i przystojny Caleb (Chris Pine).
Wraz z pojawieniem się Pine’a, filmowa historia nabiera rumieńców. Reżyser Z for Zachariah, Craig Zobel, znakomicie oddaje atmosferę napięcia i fascynacji, zaś aktorzy uwikłani w miłosny trójkąt dają popis swoich umiejętności. Robbie jest słodka i niewinna (zupełnie nie przypomina kobiety – wampa z Wilka z Wall Street), Chris Pine jest tajemniczy i czarujący (ale na inny sposób niż jego Prince Charming z Tajemnic Lasu). Z kolei Chiwetela Ejiofora nie sposób rozgryźć. Dzięki takiemu bohaterowi, trudno przewidzieć jak zakończy się ta osobliwa love -story. Ale gdy pojawią się napisy końcowe powinniśmy czuć satysfakcję.
W KWARTECIE

Zachary Cowan podczas bójki wybija zęby Ethanowi Longstreetowi. Rodzice winnego odwiedzają rodziców pokrzywdzonego, by w gronie dorosłych dojść do porozumienia. Początkowo jest miło i sympatycznie i nic nie zapowiada nadciągającej katastrofy. Penelope Longstreet (Jodie Foster) to pisarka, pracująca obecnie w księgarni. Nie są jej obojętne losy ludzi, mocno zainteresowana jest konfliktem zbrojnym w Darfurze. Uwielbia sztukę, co zdradzają liczne albumy znajdujące się w salonie. Jej mąż, Michael (John C. Reilly) to sprzedawca AGD. Dość pogodny i zabawny gość. Jednak, gdy się okazuje, że wydał chomika dziecka na pewną śmierć, Nancy Cowan (Kate Winslet) nie może mu darować takiego okrucieństwa. Nancy pracuje w nieruchomościach, choć niewiele o tym mówi, za to jej mąż, Alan (Christoph Waltz), prawnik, nie może żyć bez pracy. Jego komórka nieustannie dzwoni podczas spotkania rodziców, co doprowadza wszystkich do szału, aż ostatecznie telefon topi się w wazonie z tulipanami (i bynajmniej nie trafia tam przypadkiem). Alan ma bronić firmy farmaceutycznej, która wypuściła szkodliwy produkt, na domiar złego jest to lekarstwo, które stosuje matka Micheala. Tych punktów zapalnych, jak na jedno spotkanie, okaże się stanowczo za dużo. Rozluźnieni pod wpływem alkoholu bohaterowie nie wytrzymują i ściągają z siebie kolejne maski. Co więcej, obserwujemy zaskakujące tymczasowe sojusze. Cowenowie występują przeciw Lonstreetom, potem Michael przeciw Penelope, a Alan przeciw Nancy, aż w końcu kobiety przeciw facetom.
Aż trudno uwierzyć, że film Romana Polańskiego, którego akcja toczy się na kilkudziesięciu metrach kwadratowych mieszkania, może wciągać jak narkotyk. Ale nie ma co się dziwić. Tekst dramatu, na którym oparto scenariusz filmu – Bóg Mordu jest brawurowo napisany, a kto mógłby walczyć na słowa lepiej niż cudowny kwartet Foster-Walz-Winslet-Reilly?