Jodie Comer należą się punkty za odwagę. Aktorka na swój sceniczny debiut na West Endzie wybrała monolog, formę trudniejszą i pozornie trochę mniej atrakcyjną dla odbiorców. Co więcej, nie postawiła na teatralne pewniaki, typu William Szekspir czy Tennessee Williams. Wybrała natomiast mało znaną sztukę autorstwa Suzie Miller z ważnym społecznie przesłaniem.
Nie udało mi się obejrzeć tego przedstawienia wiosną na West Endzie. A przez pewien czas byłam nawet szczęśliwą posiadaczką biletu na londyński spektakl (fartem dorwałam miejsce stojące), ale ostatecznie musiałam zrezygnować z wycieczki. Bardzo się cieszę się, że cykl NT Live pozwolił mi nadrobić zaległości w kinie.
Zakładam, że spora część widzów to fani serialu „Obsesja Eve”, w którym Comer stworzyła niezwykle barwną postać płatnej zabójczyni. Ja nie należę do grona wiernych fanów tej produkcji, pomimo, że kreacja aktorki bardzo mi się podobała. Mnie Comer kupiła całkowicie inną rolą – bardzo skromnym, kilkunastominutowym występem w serii BBC „Talking Heads” Alana Bennetta. Najbardziej zapamiętałam właśnie jej monolog, a występowała wśród takich weteranów sceny, jak Imelda Stauton, Martin Freeman, Kristin Scott-Thomas czy Monica Dolan.
W „Prima Facie” Comer gra młodą, ambitną prawniczkę Tessę, która w przeciwieństwie do swoich kolegów z wyższych sfer, nie ma pieniędzy i koneksji, a jednak dzięki determinacji i ciężkiej pracy, zbudowała sobie silną pozycję w hermetycznym, prawniczym świecie. Specjalizuje się w obronie mężczyzn oskarżonych o napaść na tle seksualnym. Pierwsze kilkanaście minut spektaklu to brawurowo zagrana i sprawnie wyreżyserowana scena, w której bohaterka z zacięciem komentatora sportowego relacjonuje w jaki sposób wygrała sprawę w sądzie. To jest ten moment sztuki, w której fani serialowej Villanelle mogą dostrzec trochę tej samej ekspresji. Comer, mówiąca w spektaklu swoim akcentem (z Liverpoolu), dla podniesienia dramaturgii, zmienia nie tylko ton głosu, ale również akcenty, gdy wciela się w różne postacie (oskarżyciela, sędziego). Rozprawa jest dla bohaterki jak bezlitosny sport, w którym chwila nieuwagi i niepewności ze strony świadka, może zostać bezczelnie wykorzystana na korzyść jednej ze stron. Tessa wie jak grać, by wygrać… Dopóki sama nie stanie na miejscu dla świadka.
Scena teatru Harold Pinter na 100 minut zmienia się w ogromy gabinet, z ciężkim stołami i regałami wypełnionymi segregatorami po sam sufit. Spektakl, wyreżyserowany przez Justina Martina, nie jest przedzielony przerwą, ale wyraźnie dzieli się na dwie części. Dynamiczna pierwsza część przybliża postać głównej bohaterki, opowiada jej perypetie aż do dramatycznych wydarzeń, które spływają strugami deszczu w rytm nastrojowej i niepokojącej muzyki autorstwa Rebecci Lucy Taylor (znanej jako Self Esteem). Druga część jest stonowana i emocjonalna, bardziej niż na wydarzeniach, skupia się na problemie, jakim jest wadliwy system prawny, który nie chroni ofiar przestępstw dokonanych na tle seksualnym.
Jodie Comer jest bijącym sercem opowieści. Swoją charyzmą i niezwykłą energią wypełnia całą przestrzeń teatru. Z łatwością można zapomnieć, że to tylko one-man show. Jest fascynująca, drapieżna i zabawna, ale jednocześnie kumuluje w sobie całą złość i wściekłość tych, których zawiódł system prawny. Ostatnie linijki jej monologu brzmią gorzko i przejmująco. Siedzą w głowie na długo po wyjściu z kina.
(M.)