Mad House, przypomina trochę znakomity Sierpień w hrabstwie Osage, Tracy’ego Lettsa. Theresa Rebeck maluje obraz mocno dysfunkcyjnej amerykańskiej rodziny. Choroba seniora rodu zamiast zbliżyć do siebie jej członków, poróżnia ich i oddala.
Daniel (Bill Pullman), kiedyś ojciec-tyran, teraz schorowany, niedołężny mężczyzna, ale wciąż podły jak w latach swojej świetności, potrzebuje nieustannej opieki. Zajmuje się nim syn Michael (David Harbour), niestabilny psychicznie mężczyzna, który nie może sobie ułożyć życia po pobycie w szpitalu psychiatrycznym. Pomaga mu sympatyczna, zaradna pielęgniarka z hospicjum, Lillian (Akiya Henry). Gdy zdrowie ojca ulega pogorszeniu, do rodzinnego miasta zjeżdża się rodzeństwo Michaela – nudny jak flaki z olejem biznesmen Nedward (Stephen Wight), który liczy na odziedziczenie posiadłości ojca oraz Pam (Sinéad Matthews) – oziębła i panosząca się niczym Cruella de Vil, bezlitosta pragmatyczka, która najchętniej wysłałaby Michaela z powrotem do psychiatryka.
Reżyser Moritz von Stuelpnagel świetnie panuje nad dynamiką przedstawienia i zgrabnie balansuje między dowcipną atmosferą pierwszego aktu i emocjonalnym brzmieniem drugiego. Pierwsza połowa należy niezaprzeczalnie do Billa Pullmana. Aktor jeszcze nigdy nie był tak zabawny. Jego bohater, choć stary i niesamodzielny, wciąż zachował bystry umysł, który pozwala mu produkować kąśliwe komentarze i niesmaczne obelgi. Jego ulubioną rozrywką jest obserwowanie jak świat wokół niego wali się niczym domek z kart. Z kolei David Harbour błyszczy po przerwie jako czarna owca rodziny. Tworzy złożoną postać człowieka o kruchej psychice, który musi stawić czoła rozdzierającej serce prawdzie o swoim rodzeństwie. Stephen Wight i Sinéad Matthews zachwycają jako dwulicowi, pazerni ludzie, dla których liczy się tylko własne dobro.
Scena intymnego Ambassadors Theatre na dwie i pół godziny zamienia się w dwupiętrowy dom gdzieś na wiejskich obszarach Pensylwanii. Dopieszczona scenografia sprawia, że widzowie czują się jakby siedzieli w przedpokoju i z bliska przyglądali się tej rodzinnej tragedii w dwóch aktach. Oglądanie umila nastrojowa muzyka autorstwa Isobel Waller-Bridge.
Muszę przyznać, że to przedstawienie bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, to był jeden z ostatnich wyborów 8-punktowego planu wycieczki do Londynu. Bilety kupowałam z myślą o Billu Pullmanie, który kilka lat temu zachwycił mnie w All My Sons w Old Vicu. Wobec Harboura nie miałam specjalnych oczekiwań (Stranger Things zakończyłam oglądać po pierwszym sezonie), podobnie jak do amerykańskich twórców, z którymi styczności wcześniej nie miałam. Myślę, że jednak, że Mad House będę długo i mile wspominać.
(M.)