Cabaret | Kit Kat Club, London

To już nie jest zwykła wizyta w teatrze, a raczej teatralne doświadczenie. Twórcy spektaklu bardzo się starają, by za wiele informacji o tym, co dzieje się w Kit Kat Club nie przedostało się do świata zewnętrznego. Na afiszach nie ma oficjalnych zdjęć, w prasie krąży zaledwie kilka kadrów. W klubie nie można używać telefonu, robić zdjęć scenografii… Nie zdradzę dużo mówiąc, że w Kabarecie czwarta ściana upada. Przy odrobinie szczęścia Eddie Redmayne zawadiacko pocałuje cię w rękę albo dłonią muśnie policzek..

Przedstawienie w reżyserii Rebecci Frecknall to seksowny, zadziorny show. Skąpo ubrani tancerze wiją się w zmysłowych pląsach między stolikami i bezczelnie flirtują z publicznością. I nie odpoczną nawet w czasie przerwy. A są to artyści nie byle jacy – niektórzy tańczyli dla takich gwiazd, jak Janet Jackson czy Rihanna. Zespół aktorski jest znakomity. Każde wyjście Emcee to frajda. Eddie Redmayne żartuje, kokietuje, rzuca sprośne uwagi ku uciesze publiczności. Jest plastyczny i zwinny, angażuje każdy centymetr ciała. Jego postać przechodzi niezwykłą sceniczną przemianę, Redmayne zaczyna przedstawienie jako figlarny gospodarz klubu, a kończy jako złowieszczy anioł śmierci. I tu przy okazji należą się słowa uznania reżyserce, bo udało jej się utrzymać w ryzach atmosferę przedstawienia, zmiana tonu w drugim akcie nie jest przygnębiająca i nie tworzy przepaści między aktami (rzadko to się udaje innym twórcom). Czuć jednak niepokój, coś złego wisi w powietrzu…

Jessie Buckley błyszczy jako Sally Bowles, „Cabaret” w jej wykonaniu powalił publiczność na kolana (żaden kawałek Eddiego nie zasłużył na takie owacje). Omari Douglas zachwyca w roli Cliffa, ale serca kradnie Elliot Levey jako nieśmiały Herr Schultz.

Obecna obsada kończy już występy. Ale Kit Kat Club nie zamyka swoich drzwi. Warto skusić się na wizytę, bo niezależnie od aktorów, to po prostu cholernie dobre show.

M.

zdjęcia: Marc Brenner

Dodaj komentarz