Podczas, gdy na Broadwayu rolę rywalizjących ze sobą braci rozgryzają Ethan Hawke i Paul Dano, na londyńskim West Endzie dokładnie z tym samym zadaniem mierzą się Kit Harrington i Johnny Flynn. True West, dramat zmarłego niedawno Sama Sheparda, nie wybrzmi należycie na żadnej scenie bez charyzmatycznego duetu. Ale brytyjscy aktorzy, znani do tej pory głównie z ról serialowych (Harrington z Gry o tron, Flynn z Lovesick), udowadniają, że potrafią budować nie tylko wiarygodne dramatyczne postacie, ale mają również znakomite komediowe wyczucie.

Bohaterami sztuki są dwaj bracia, którzy nie utrzymują ze sobą bliskich kontaktów. Pewnego dnia, pod nieobecność matki, spotykają się w rodzinnym domu. Poczciwy, ustatkowany Austin (Harington) pracuje właśnie nad scenariuszem filmowym i dopina lukratywną umowę z hollywoodzką wytwórnią. Pojawia się jednak przebiegły braciszek Lee (Flynn), ktory zacieśnia relacje z producentem i niespodziewanie sprzedaje mu własny pomysł na film…
Świetny dramat Sheparda czerpie z mitologii i religii. Skojarzenie z rywalizującymi Kainem i Ablem czy Romulusem i Remusem narzuca się samo. Ale pisarz ciekawie wzbogaca wątek bratobójczej walki o bardzo amerykańskie akcenty – marzenia o hollywodzkiej sławie i – opisany w scanariuszu Lee – Dziki Zachód z ciężarówkami wypełnionymi bydłem, pościgami samochodowymi i kowbojami odbijającymi innym facetom żony.
Stylistyka lat 80-tych nieszczególnie sprzyja gwiazdom spektaklu. Harington nosi zabawne wąsy i zbyt krótkie spodenki. Wygląda jak chłopiec, który tak dumny jest ze swojego pierwszego poważnego zarostu, że nie zamierza go zgolić. Flynn ubiera się jak na prawdziwego kowboja przystało, w jeansy, koszulę i kowbojki. Nosi mało twarzowe bokobrody, a włosy ujarzmia toną żelu. Może aktorzy nie wyglądają tak dobrze jak na ekranie telewizora, ale z pewnością na deskach teatru czują się doskonale. Zresztą, zarówno
Harington, jak i Flynn mają na swoim koncie kilka ról teatralnych. Ten pierwszy grał w War Horse i Doctor Faustus, drugi zaś ma na swoim koncie nominację do nagrody Oliviera za rolę w spektaklu Jerusalem, w Polsce mogliśmy go podziwiać w Katach według Martina McDonagh, transmitowanych do kin w ramach NT Live.

W brytyjskich recenzjach przedstawienia spotkałam się z zarzutem, że aktorzy są źle dobrani. Bzdura! Okej, Flynn znakomicie poradził sobie w roli poczciwego, wrażliwego chłopca w serialu Lovesick, ale to w thrillerze Pod ciemnymi gwiazdami, stworzył najlepszą kreację w swojej karierze – intrygująco tajemniczego młodego mężczyzny. Lee z londyńskiego spektaklu ma wiele wspólnego z filmowym Pascalem. Obaj bohaterowie to typy spod ciemnej gwiazdy, lepiej z nimi nie zadzierać. Z kolei łagodne spojrzenie Haringtona, przyjemna chłopięca aparycja doskonale pasują do roli potulnego, trzesącego portkami przed starszym bratem, Austina. Początkowo to Lee jest tykającą bombą w braterskim duecie. W każdym momencie gotowy rzucić się na brata z pięściami albo porysować mu policzek kijem golfowym. Ale w drugiej części, Austin napędzany zbyt długo tłumioną złością i sporą dawką alkoholu, staje się faktycznym zagrożeniem. Muszę przyznać, że z dreszczykiem emocji obserwuje się tą niespodziewaną zamianę ról, która obnaża jak każdy z braci, chciałby żyć życiem drugiego.







Tekst Sheparda pozwala błyszczeć obu aktorom, a gwiazady londyńskiej sceny należycie wykorzystują swój czas. Do Flynna należy pierwsza połowa spektaklu, druga do Haringtona. Nie brakuje też chemii między scenicznymi partnerami. Działa to na korzyść dynamiki spektalu, którą w dużej mierze napędzają ping-pongowe dialogi rywalizującego rodzeństwa. Ale aktorzy nie tylko błyszczą w scenach, w których skaczą sobie do oczu, ale również w momentach komicznych. Trochę niespodziewanie, prym w tych fragmentach sztuki wiedzie Harington, który bawi do łez zwłaszcza w świetnie wyreżyserowanej scenie ze skradzionymi tosterami.
Co wieczór scena teatru Vaudeville zmienia się w niezbyt przytulny dom, gdzieś w słonecznej Kalifornii, gdzie w nocy niestrudzenie koncertują świerszcze, a za dnia, słońce śmiało zagląda w okna. Można niemal poczuć ten żar.
(M.)