Lubię, gdy dramaturdzy majstrują przy klasyce, czasem efekt jest zaskakująco dobry (przykładem może być pokazywana w polskich kinach Yerma). Tym razem odwagi nie zabrakło zdolnej pisarce Polly Stenham, która w literackim i teatralnym świecie zabłysnęła w wieku zaledwie 19 lat. Młoda Angielka zmierzyła się z chętnie wystawianym na teatralnych deskach i często przenoszonym na srebrny ekran dziełem Augusta Strindberga.
Stenham z tytułu dramatu wycinęła słowo Miss i zostawiała tylko Julie. Akcję umieściła we współczesnym Londynie, zaś główną bohaterką uczyniła dziewczynę, która zatraca się w świecie ostrych imprez, łatwo dostępych narkotychów i przelotnych romansów. Julie właśnie kończy 33 lata i z tej okazji w posiadłości jej ojca odbywa się huczna impreza. Jubilatka i jednocześnie świeżo upieczona singielka pije, wciąga kokę i tańczy. Tymczasem w kuchni krząta się gosposia – Kristina, a jej narzeczony i szofer po kryjomu sączy drogie wino z piwniczki szefa. Jean najwyraźniej lubi smak zakazanego owocu. Nic też dziwnego, że gdy Julie niespodziewanie pojawia się w kuchni i żąda od niego tańca, ten nie odmawia.
Strindberg umieścił swój dramat w czasach, gdy obowiązywały sztywne normy klasowe. Polly Stenham nie znajduje dla tego układu wystarczającego odpowiednika we współczesnym świecie, albo nie zagłębia się w obiecująco nakreślone tematy związane z podziałem społecznym, rasą, seksem i depresją. W dramacie brakuje dramatyzmu i kontrowersji. Jest iskra prowokacji, ale nie ma z tego pożaru. Ostatecznie żadne tabu nie zostaje złamane. Dzisiaj romans białej dziewczyny z dobrego domu z ciemnoskórym szoferem może obchodzić tyle, co publikacja na Pudelku. Lekkie pióro Stenham, ciekawe dialogi i kilka zabawnych linijek, to jednak za mało, by pochwalić podrasowaną wersję Panny Julii.
Na szczęście, reżyserka Carrie Cracknell potrafi snuć intygujące opowieści o skomplikowanych kobietach, na dówod czego przywołam w tym miejscu pokazywane na ekranach polskich kin spektakle: Medeę i Głębokie błękitne morze. Oczywiście, sukces tych kobiecych przedstawień nie byłby możliwy bez doskonałego castingu (w obu wystąpiła Helen McCrory). Przy okazji Julie, Cracknell znowu pracuje ze zdolną aktorką, która jest w stanie udźwignąć wymagajacą rolę. Nagrodzona nagrodą BAFTA za rolę księżniczki Małgorzaty w serialowym hicie The Crown, Vanessa Kirby, błyszczy jako tytułowa Julie, zgrabnie oddając wewnętrzne rozdarcie bohaterki pomiędzy dorosłością a niedojrzałością, między głodem zabawy i bólem samotności. W jednej chwili jest uległa, krucha i przygaszona, w kolejnej emanuje erotyczną energią. Jest ponętna, figlarna i pewna siebie. Wyraźnie czuć napięcie w jej scenach z Erikiem Kofim Abrefą. Grający rolę Jeana jest silnym wsparciem dla odtwórczyni głównej roli, zresztą podobnie jak wcielająca się w postać Kristiny – Thalissa Teixeira.
Pomimo rysy na bazie literackiej, trzeba przyznać, że Julie ogląda się naprawdę dobrze. Przedstawienie jest krótkie, trwa zaledwie 75 minut bez przerwy. W sam raz, biorąc pod uwagę niezbyt skomplikowaną fabułę. Spektakl zachowuje równe tempo od początku do końca. W niektórych scenach napędza je pulsująca muzyka i taniec. Minimalistyczna scenografia Toma Scutta jest zimna i surowa, zupełnie jak świat głównej bohaterki, w którym nie ma miejsca na czystą, nieskrępowaną radość z życia i głębokie emocje.
Spektakl będzie można oglądać w kinach w Polsce (informacji szukajcie na stronie: nażywowkinach). Chętnie skuszę się na powtórkę.
(M.)