Sequel Mama Mia! zaczyna się parę lat po tym, jak młoda Sophie szykowała się do ślubu i poznała swoich ojców. Dziewczyna odremontowała hotel, który pozostawiła jej matka i teraz przygotowuje uroczystą fetę, na której mają się pojawić wszyscy starzy znajomi. Fabuła Here we go again toczy się jednak dodatkowo na innej płaszczyźnie czasowej. Przenosimy się bowiem do lat 70-tych, gdzie poznajemy historię młodej Donny i jej romansów z trzema przystojnymi chłopakami.
Patrząc na aspekty wizualne i rozrywkowy cel filmu, nie ma się do czego przyczepić. W myśl zasady lubimy, to co dobrze znamy w sequelu pojawiły się dobrze znane z pierwszej części utwory zespołu ABBA. Zdaje się jednak, że twórcy za cel obrali sobie wypełnienie piosenkami niemal całej taśmy filmowej (piosenek jest znacznie więcej w poprzedniej części). Niestety znacznie ucierpiała na tym fabuła, której na próżno doszukiwać skomplikowanych wątków i zaskoczeń. Co ciekawe, Ol Parker i spółka postanowili zagrać również na sentymentalną nutę, co mocno zmieniło atmosferę sequelu. Nic dziwnego, że niemal co druga kobieta z kinowej sali wychodziła z chusteczką.
Największym zaskoczeniem był fakt, że udało zebrać się całą aktorską ekipę, którą z sukcesem wzbogacono o wschodzące gwiazdy kina. Najwięcej uśmiechu jak zwykle wprowadziła trójka aktorów: Colin Firth, Pierce Brosnan i Stellan Skarsgård. Choć trzeba przyznać, że aktorzy grający ich młodsze wersje też wypadli zaskakująco dobrze. Jednak po prawdzie, najwięcej pochwał, jeśli chodzi o młodsze pokolenie niezaprzeczalnie należy się Lily James, która wprowadziła do filmu dużo młodzieńczej energii i świeżości. Nie jestem pewna czy rozsądną decyzją było zaangażowanie Cher. Piękny wokal, którym uraczyła widzów w hicie Fernando, ukazał pozostałą część śpiewającej obsady w mniej korzystnym świetle. Ale przyjmijmy, że w Mamma Mia bardziej niż o czyste dźwięki, chodzi o śmiech i dobrą zabawę. Jeśli z tym podejściem pójdziemy to kina, to ani odrobina fałszu, ani odrobina kiczu nam nie przeszkodzi.
(A.)