Psy w filmach Wesa Andersona lekko nie mają. O ile w ogóle dotrwają do napisów końcowych. Pamiętacie beagle’a z Genialnego Klanu? Biedak skończył pod kołami samochodu. A Snoopy’ego w Kochankach z księżyca? Padł raniony strzałą. Był jeszcze beagle w Fantastycznym Panie Lisie … Najadł się jagód ze środkiem nasennym. Amerykański reżyser nie oszczędza też czworonogów w swoim najnowszym filmie. W Wyspie psów czeka ich zesłanie na gigantyczne śmieciowisko i pewna śmierć od głodu i chorób.
Wyspa psów powstawała przez blisko trzy lata. Jak twierdzi Anderson pisanie scenariusza było burzą mózgów. Ale już pierwszy draft scenariusza był dość szczegółowy. Widniały na nim imiona psich bohaterów, a nawet to wszystko, z czym mają się zmagać (choroby, pchły, kleszcze, itd). W procesie tworzenia filmowej historii brali udział przyjaciele Amerykanina – Roman Coppola i Jason Schwartzman – wszyscy zafascynowani Japonią i kulturą Dalekiego Wschodu. Gdy umiejscowienie akcji właśnie w tym kraju stało się faktem, do zespołu dołączył Kunichi Nomura, który czuwał nad japońskimi wątkami i tłumaczeniami. Przy produkcji filmu pracowało blisko 700 osób, 80 plastyków robiło lalki. Przygotowano około tysiąca takich modeli – psów i ludzi (dla przykładu: na każdą ludzką kukiełkę przypada około trzydziestu różnych min, które dopasowuje się w zależności od potrzeby). Aktorskie głosy nagrywane były w kilku miejscach, na przestrzeni kilku miesięcy (choć grupa aktorów podkładająca głosy do pięciu głównych psów pracowała wspólnie w studiu). To wszystko pokazuje, jak żmudnym i pracochłonnym procesem jest animacja poklatkowa. Ale podobnie – jak w przypadku Fantastycznego Pana Lisa – i tutaj wysiłek się opłacił.
Akcja filmu umiejscowiona jest w niedalekiej przyszłości w fikcyjnym mieście Megasaki na wyspach japońskich. Metropolią rządzi bezwzględny burmistrz Kobayashi, który dąży do zniszczenia psiej mniejszości. Podpisuje dekret o zesłaniu psów na odległą wyspę, a opinii publicznej wmawia, że to jedyny sposób na walkę z rzekomo rozprzestrzeniającą się psią grypą i pyskową gorączką. Nie tylko manipuluje i zastrasza mieszkańców Megasaki, generując fake newsy, ale również bestialsko eliminuje politycznych wrogów. Gdy większość dorosłych nie zdobędzie się na odwagę, by przeciwstawić się polityce Kobayashiego, dwójka odważnych dzieciaków podejmie działania na własne rękę: adoptowany syn burmistrza – dwunastoletni Atari, który wyruszy na wyspę w poszukiwaniu przyjaciela – Ciapka, oraz Tracy – bystra Amerykanka, redaktorka licealnej gazetki.
Nawiązania do Dalekiego Wschodu miejscami mogą wydawać się trochę toporne i stereotypowe (samuraje, sushi i zawodnicy sumo). Ale miłośnicy kina dopatrzą się tu także inspiracji twórczością Akiry Kurosawy i Hayao Miyazaki. Dla mnie japońska część opowieści wypadła trochę słabiej i mniej intrygująco, niż psia część. Może wynika to z faktu, że nigdy nie fascynowała mnie tamtejsza kultura. Problem miałam też z tłumaczeniem, a właściwie jego brakiem. Anderson wymyślił sobie bowiem, że będzie tłumaczyć tylko część japońskich dialogów – to co istotniejsze przekłada na angielski tłumaczka (głos Frances McDormand). Z jednej strony trudno nie docenić idei – psy będący w centrum filmowej opowieści – mówią po angielsku (i je doskonale rozumiesz), ludzie mówią po japońsku (i rozumiesz tylko część, resztę nieprzetłumaczoną można się domyśleć). Ale z drugiej strony – przez 1/3 filmu słuchasz japońskiej melodii wypowiedzi, gorzej jak jej nie lubisz – możesz się trochę męczyć w czasie seansu.
Oczywiście historia psów niesprawiedliwie wykluczonych i zesłanych na pewną śmierć nie miałaby sensu bez pewnego kontekstu. Anderson i spółka wymyślili sobie futurystyczną Japonię, ale wyraźnie czuć, że przekaz Wyspy psów jest bardziej uniwersalny. Z jednej strony twórcy pokazali polityczne mechanizmy oddziaływania na tłumy, manipulowania ludźmi za pomocą strachu. Z drugiej strony pokazali jak rodzą się ruchy społeczne, które jednoczy nienawiść i w końcu – jak walczą o swoje prawa wykluczeni.
Psia część historii urzekła mnie najbardziej. Po części dlatego, że w domu sama mam kudłatego przyjaciela i bawi mnie obserwowanie jego zachowań i rozkminianie jego pokręconej psiej psychiki. A to właśnie robi Anderson w swoim filmie za pomocą piątki barwnych postaci o dostojnych imionach (Wódz, Król, Szef, Książę i Rex), którzy bezinteresownie (bo psy takie właśnie są) pomagają chłopcu znaleźć zaginionego pupila. Można powiedzieć, że psich bohaterów łączy niewiele, poza poczuciem opuszczenia i zdrady, ale z jednym wyjątkiem. Bezpański Wódz nigdy dotąd nie zaznał ludzkiej miłości i dobroci. Jest outsiderem, ulicznym cwaniakiem, który najlepiej z całej watahy radzi sobie w brutalnej rzeczywistości. Wkrótce i on zrozumie co to znaczy przyjaźń, a nawet miłość w nieuniknionym wątku miłosnym.
Psi bohaterowie Andersona mówią głosami najwspanialszej pod słońcem obsady. Nie od dzisiaj wiadomo, że Amerykanin lubi pracować z grupą ulubionych aktorów. Nie dziwi zatem głos Billa Murraya, Edwarda Nortona, Jeffa Goldbluma i Boba Balabana, czy Tildy Swinton, nawet gdy oznacza to wypowiedzenie raptem trzech zdań jako mops Wyrocznia. Jednak wspaniałym dodatkiem do obsady okazał się Bryan Cranston. Gdy Wódz warknie „Ja nie aportuje”, to wiesz, że nie żartuje. Mam nadzieję, że Cranston od tej pory dołączy do szanownego grona ulubieńców reżysera. Mogłabym słuchać jego głosu na okrągło.
Wyspa psów to doskonała rozrywka, choć – uczciwie mówiąc – Wes Anderson bawił wcześniej w trochę lepszym stylu (wątki japońskie trochę zaważyły na ogólnej ocenie). Na pewno jest to film zrobiony z z wdziękiem i wyobraźnią, z zabawnymi dialogami i pomysłowymi gagami. Choć reżyser pozostawia swoich bohaterów w szarej i brutalnej rzeczywistości, to jakimś cudem udaje mu się zachować poezję i wdzięk filmowej opowieści. Ze mnie jest wrażliwa dusza z dużym potrzebą estetycznych wrażeń i z wielkim sercem dla zwierząt, więc niewykluczone, że jeszcze kiedyś po Wyspę psów sięgnę, tak samo chętnie jak po inne (może nawet ciut lepsze) filmy Andersona.
(M.)