Aktor specjalizujący się w motion capture wyreżyserował wzruszający, podnoszący na duchu dramat biograficzny. To może być spore zaskoczenie dla fanów Andy’ego Serkisa, który zagrał Golluma we Władcy pierścieni i Cezara w Planecie małp, a także doradzał Markowi Ruffalowi w czasie kręcenie Avengers oraz był konsultantem na planie Godzilli. Cóż, jak się okazuje, Brytyjczyk musiał czymś zająć swój kreatywny umysł, gdy opóźniała się postprodukcja jego najnowszego filmu, opartego na Księdze dżungli – Mowgli. Jonathan Cavendish, producent filmowy i partner aktora w The Imaginarium Studios (londyńskiej firmie zajmującej się oczywiście motion capture), podsunął mu wówczas scenariusz filmowy autorstwa Williama Nicholsona (Gladiator, Nędznicy). Była to historia rodziny Cavendishów – sparaliżowanego na skutek polio Robina oraz jego wspierającej żony – Diane. Serkisowi spodobał się pomysł. Temat nie był mu też całkiem obcy, spotkał się z nim, zarówno w pracy (kilka lat temu grał legendarnego muzyka Iana Dury’ego chorego na polio w filmie Sex & Drugs & Rock & Roll), jak i w życiu prywatnym (jego matka zajmowała się niepełnosprawnymi dziećmi, jego siostra porusza się na wózku inwalidzkim). A skoro i tak miał okienko w grafiku, przystąpił do pracy. Zrządzeniem losu, wolni byli też aktorzy – Andrew Garfield i Claire Foy, którym trafiły się główne role.
Film rozpoczyna się od ujęć skąpanej w słońcu angielskiej prowincji. Robin (Garfield) poznaje Diane (Foy) w trakcie towarzyskiego meczu w krykieta. Choć znajomi sugerują mu, że to nie jego liga, a piękna dziewczyna złamie mu serce, mężczyzna nie daje za wygraną. Diane wkrótce zostaje panią Cavendish. Oboje udają się do Kenii, gdzie Robin prowadzi interesy. Małżeństwo spędza czas na łonie dzikiej przyrody, czerpiąc nieskrępowaną radość z luksusów życia wyższych sfer. Ta sielanka nie trwa jednak długo, gdyż bohater zaraża się wirusem polio i traci władanie nad swoim ciałem. Przy życiu utrzymuje go maszyna pompująca powietrze do płuc. Lekarze nie dają choremu wiele czasu. Robin załamuje się, traci wszelką nadzieję, myśli wyłącznie o śmierci. Diane nie zamierza się poddawać, podejmuje walkę za ich dwoje, a właściwie troje, bo jest wówczas w zaawansowanej ciąży.
Po narodzinach Jonathana rodzina Cavendishów wraca do Anglii, a Robin trafia na oddział z pacjentami w podobnym stanie. Ale Diane nie chce, by tak jej mąż spędził ostatnie chwile w szpitalnych murach. Pomimo sprzeciwu lekarza przenosi go do domu i sprawuje nad nim całodobową opiekę. Od czasu powrotu do ojczyzny, stan fizyczny i psychiczny mężczyzny ulega wyraźnej poprawie. W końcu Robin zaczyna czerpać radość z codzienności, z widoku dorastającego syna, z towarzystwa rodziny i znajomych. Wraz z przyjacielem „złotą rączką” – Teddym Hallem (Hugh Bonneville) zaczyna kombinować, jak poprawić swoją sytuację. Na początek wyposażają respirator w baterię i instalują sprzęt na wózku, dzięki czemu chory w końcu może opuścić dom. Ale to tylko początek rewolucji, która zmieni nie tylko jego życie, ale również pacjentów w kraju, ale również chorych na świecie.
Pełnia życia to sympatyczne, interesujące i pokrzepiające kino. Z tej historii mógł wyjść typowy wyciskacz łez, na szczęście twórcy postanowili przełamać łzawe momenty, sporą dawką doskonałego humoru. Największym dowcipnisiem jest Robin, który zawsze ma jakiś zabawny komentarz w zanadrzu. Potrafi obrócić w żart nawet to, że o mały włos nie stracił życia po niespodziewanym odłączeniu aparatury. Nieoczekiwany zwrot mają też dramatyczne wydarzenia na hiszpańskim odludziu, które … zamieniają się w spontaniczną fiestę.
Trudno nie polubić bohaterów, bo twórcy prawie nie wyposażają ich w wady (z wyjątkiem lekarza, który sprzeciwia się umieszczenia chorego w domu). Z jednej strony to zaleta, bo łatwiej kibicować sympatycznym postaciom, z drugiej strony ten zabieg nie czyni z nich bohaterów z krwi i kości. I tu właśnie dochodzimy do największej bolączki produkcji inspirowanych prawdziwymi historiami, zwłaszcza gdy część uczestników wydarzeń wciąż żyje. W przypadku Pełni życia mamy tu syna Cavendishów – Jonathana, który jest producentem filmu. Oczywiście, walka bohaterów z ograniczeniami wynikającymi z inwalidztwa, a także z postrzeganiem chorych jako niepełnoprawnych członków społeczeństwa, zasługuje na uwagę i wielkie słowa uznania. Ale film z pewnością zyskałby na wartości, gdyby wyposażyć postaci w bardziej ludzkie cechy i naturalne odruchy. Zarzut kieruję tu szczególnie w stronę Diane, która została pokazana jako twarda, nieugięta kobieta, jakby nigdy nie doświadczyła momentu słabości, bezradności i strachu.
Pomimo niedociągnięć scenariuszowych w budowaniu wiarygodnych postaci, obsadzeni w głównych rolach – Andrew Garfield i Claire Foy, dają z siebie absolutnie wszystko. Do tego mają piękną ekranową chemię. I jeśli miałabym podać powód, by zobaczyć Pełnię życia jako pierwsze wymieniłabym wyśmienite aktorstwo. Trudniejsze zadanie miał oczywiście Garfield, który emocje bohatera mógł pokazać wyłącznie za pomocą grymasów. Udało mu się to w 100 procentach, podobnie jak przejęcie roli naczelnego żartownisia w tej historii. Naturalnie wypadła Foy w roli, która dała jej trochę więcej luzu i swobody niż Elżbieta II w The Crown. Nie zawodzi drugi plan – od Hugh Bonneville i Toma Hollandera w podwójnej roli, po Stephena Mangana.
Trzeba uczciwie przyznać, że Andy’emu Serkisowi, wyszedł dość przyzwoity debiut filmowy. Jeśli jesteście w stanie przymknąć oko na drobne wady, myślę, że czeka Was bardzo przyjemny seans w kinie.