Po pierwszym odcinku czwartej serii przygód detektywa z Baker Street 221B nad twórcami zebrały się ciemne chmury krytyki. Nic dziwnego, przy tak wysokiej jakości serialu, jaką od lat serwuje nam BBC, każde potknięcie jest skrupulatnie odnotowywane. Dla mnie pomysł z grzebaniem w przeszłości Mary również okazał się chybiony, na szczęście nie odebrał całkowicie frajdy z oglądania odcinka (o The Six Thatchers pisałam tutaj). Jednak krytyka, która przetoczyła się przez media mocno dotknęła gwiazdę i scenarzystę serii – Marka Gatissa. Do tego stopnia, że postanowił odpowiedzieć na zarzuty dziennikarza Guardiana, zresztą na łamach tego samego dziennika. I zrobił to oczywiście po holmesowsku, udowadniając kto jest najmądrzejszym gościem w pokoju. Morał? Nie podskakuj Gatissowi, bo Cię potraktuje tak jak Mycroft potraktowałby kogoś, kto podważa jego racje. Całe szczęście druga odsłona przygód Sherlocka i Watsona (napisana jednak przez Stevena Moffata) jest tak bezspornie doskonała, że nikt nie narazi się braciszkowi detektywa z koneksjami w rządzie brytyjskim.
W The Lying Detective Sherlock Holmes nie jest już w tak doskonałej formie, jaką prezentował w pierwszym odcinku. To oczywiście nie dotyczy Benedicta Cumberbatcha, który genialnie gra szalonego, odurzonego sporą ilością substancji niedozwolonych detektywa, nieodróżniającego rzeczywistość od narkotycznych wizji. Sherlock, choć się do tego nie przyzna, jest totalnie rozstrojony po stracie przyjaciół. Nie czuje się jednak na tyle źle, by nie podjąć kolejnej sprawy – tajemniczego morderstwa zleconego mu przez rzekomą córkę znanego biznesmena Culvertona Smitha. Co więcej, nawet tweetuje (!) nazywając bez ogródek przedsiębiorcę seryjnym mordercą. Oczywiście, robi się z tego medialna heca, którą Smith sprytnie wykorzystuje, by pożartować z sytuacji (serial killer = cereal killer) i zbliżyć się do słynnego detektywa. Jeśli po pierwszym odcinku marudziłam, że brakuje godnego zastępstwa dla profesora Moriarty’ego i wcielającego się w jego postać Andrew Scotta, to wraz z pojawieniem się Toby’ego Jonesa straciłam pretekst do narzekań. Nie dość, że postać biznesmena jest napisana koncertowo, to odtwórca roli dodaje jej kolorytu. Czasem się zastanawiam jak to możliwe, że w kieszonkowej posturze Jonesa mieści się tyle ekspresji.
Zagadka biznesmena jest na tyle intrygująca, że twórcy nie muszą uciekać się do kół ratunkowych w postaci innych zleceń rozwiązywanych przez genialnego detektywa w ekspresowym tempie (jak to miało miejsce w pierwszym epizodzie). Przez pokój Holmesa przewija się ostatecznie tylko jedna klientka. Ale twórcy pozwalają nam przemierzyć wraz z Sherlockiem całą ścieżkę dedukcji w energicznie i dowcipnie zmontowanych scenach.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami, w The Lying Detective w końcu mamy więcej Watsona. Oczywiście stosunki między detektywem i doktorem bardzo się rozluźniły, ale przebiegła pani Hudson wie jak nakłonić lokatorów swojej kamienicy do rozmowy. Watson wciąż ma wielki żal do kolegi, ale tłumi emocje pod maską profesjonalizmu, aż gdy w obliczu niepoczytalności Holmesa puszczą mu nerwy i wyrzuci z siebie cały ból i cierpienie. Mary wciąż jest obecna w serialu, twórcy najwyraźniej nie chcą się z nią pożegnać na dobre. W drugim odcinku pani Watson jest aniołem stróżem, który dla swojego męża ma mnóstwo dobrych rad. Nie jestem zwolenniczką umieszczania duchów w scenach, ale muszę uczciwie przyznać, że Moffat poprowadził ten wątek znakomicie. Dzięki postaci Mary zafundował nam nie tylko dowcipne, ale przede wszystkim osobliwie wzruszające zakończenie.
Ostatni odcinek trzeciej serii wciąż jest wielką niewiadomą. Znaki na niebie i ziemi wskazują, że wkrótce poznamy bliżej trzeciego z Holmesów. I może to się okazać bardzo ekscytujące spotkanie.