W zespole Kulturalnie Po Godzinach lubimy brytyjski teatr. Ale słabość mamy do amerykańskiego kina, zwłaszcza jeśli można określić je mianem niekomercyjnego i niezależnego. W Polsce wciąż jest problem z dostępem do niskobudżetowych filmów zza oceanu. Niewiele z nich trafia do regularnej kinowej dystrybucji. Trzeba zatem liczyć na festiwale filmowe, dvd i kina internetowe (sporadycznie coś pojawia się na polskim Netflixie). My mamy trochę więcej szczęścia, gdyż mieszkamy we Wrocławiu, a tu co roku na jesieni rusza American Film Festival. Dzisiaj kilka filmów, które udało nam się obejrzeć właśnie w ramach październikowego przeglądu. Możecie ten wpis traktować jako wskazówkę – jakich tytułów wypatrywać w sklepie na półkach z płytami dvd albo w kinach internetowych (a może nawet w repertuarach kinowych). Tematycznie zestawienie jest dość różnorodne – mamy tu kameralny dramat o trudnej sztuce wybaczania sobie błędów (Manchester by the Sea), cudownie pokręcony obraz o radzeniu sobie z samotnością (Człowiek – Scyzoryk), pozbawiony patosu film o walce o prawo do szczęścia (Loving) oraz historię młodej dziennikarki, która w drastyczny sposób zaspokoiła tabloidowe gusta telewizji lat 70 – tych (Christine). Wszystkie wspomniane filmy łączy jeden element – doskonałe kreacje aktorskie, które stworzyli Casey Affleck, Michelle Williams, Paul Dano, Daniel Radcliffe, Ruth Negga, Joel Edgerton oraz Rebecca Hall.

W scenie otwierającej Loving Mildred (Ruth Negga) mówi, że jest w ciąży. Z jej oczu można wyczytać szczęście i radość, ale w ich blasku można dostrzec również niepokój. Richard (Joel Edgerton) ze spokojem zapewnia ją, że wezmą ślub i zbudują dom. Wszystko brzmi (i wygląda jak bajka), ale przecież są lata 50-te XX – wieku. On jest białym budowlańcem, ona – ciemnoskórą pracownicą fizyczną – ich małżeństwo jest zakazane w stanie, w którym żyją. Nie zdradzę zbyt wiele, mówiąc, że historia państwa Loving ze stanu Wirginia zakończy się ostatecznie bajkowym„I żyli długo i szczęśliwie…”, wszak ich zacięta walka o prawo do szczęścia zapisała się na kartach historii USA.
To co najbardziej zaskakuje w filmie Jeffa Nicholsa (reżysera świetnego Uciekiniera z Matthew McConaughey) to niezwykły równowaga i wyważona narracja. Choć reżyser (i scenarzysta w jednym) opowiada o niechlubnym wątku w historii swojego kraju, nie popada w przesadny patos, ani nadmierny dramatyzm. Nawet humor odmierza z aptekarskim zacięciem.
Świetnie napisane postacie dają pole do popisu odtwórcom głównych ról. Wszelkie zachwyty, które od czasu canneńskiej premiery filmu wygłaszają krytycy pod adresem Ruth Negga i Joela Edgertona są jak najbardziej zasłużone. Choć zabawne, że o amerykańskiej historii opowiadają Irlandka i Australijczyk (nie narzekam, w Kulturalnie Po Godzinach mamy tu mały fan club Edgertona). On jest sympatycznym mrukiem, który nieswojo czuje się w centrum uwagi, ona z kruchej wystraszonej istoty przemienia się symbol walki o podstawowe prawa obywatelskie. Na drugim planie jest ciekawie, zwłaszcza gdy w maleńkiej roli fotografa z miesięcznika LIFE Greya Villeta pojawia się Michael Shannon i podobnie jak w Zwierzętach nocy na moment kradnie show.

Bezludna wyspa gdzieś na Oceanie Spokojnym, a na niej Hank (świetny Paul Dano), który w pięknych okolicznościach przyrody postanawia zakończyć swój krótki, aczkolwiek burzliwy żywot. Gdy sznur jest już gotowy, nagle na brzeg wypływa ciało mężczyzny. Topielec (brawurowa rola Daniela Radcliffe’a) – ku zaskoczeniu niedoszłego samobójcy – ożywa. Nagle zaczyna wydawać całkiem ludzkie dźwięki.
Swiss Army Man to nic innego jak opowieść o dorastaniu, o pierwszej miłości, radzeniu sobie z samotnością. Tyle, że pokazana w nieco przewrotny sposób. Hank, który jest typowym, zakompleksionym nastolatkiem przeżywa pierwsze zauroczenie, a nie mając nikogo innego pod ręką (choć w rzeczywistości to raczej typ samotnika) zwierza się martwemu współtowarzyszowi. Manny, bo takie imię dostaje topielec, staje się powiernikiem wszystkich tajemnic i nadzieją Hanka. Wspólnie obmyślają plan zdobycia dziewczyny.
Fabuła wymyka się stereotypom zarówno komedii, jak i dramatu. Na szczęście, bo inaczej Swiss Army Man zginąłby w gąszczu płytkich i wtórnych filmów o nastolatkach i pierwszej miłości. Już otwierająca scena zwiastuje coś, z czym do tej pory nie mieliśmy do czynienia w kinie fabularnym. Dan Kwan & Daniel Scheinert (reżyserki duet, do tej pory tworzący głównie teledyski) nie mieli ochoty zamknąć fabuły Swiss Army Man w sztywnych ramach dramatokomedii. Dlatego sięgnęli po elementy z różnych gatunków filmowych. Ich wyjątkowy twór, co prawda w głównej mierze opiera się na komedii, ale zgrabnie łączący również kino surrvivalowe z elementami fantasy i kina naturalistycznego. Ta gatunkowa hybryda powoduje, że film jednocześnie bawi i irytuje, przysparzając jej tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jedno jest jednak pewne – gatunkowa układanka winduje obraz Kwana i Scheinerta na szczyt najbardziej odjechanych, oryginalnych, odważnych i bezkompromisowych filmów ostatnich lat. Jeśli komuś do tej pory wydawało się, że w kinie widział już absolutnie wszystko, to gwarantuję, że po seansie zmieni zdanie. Amerykanie właśnie udowodnili, że o ważnych sprawach można opowiadać nawet za pomocą pierdzącego trupa.

Lee (Casey’a Afflecka) to małomówny i zamknięty w sobie dozorca pracujący w Bosonie, który po śmierci brata (Kyle Chandler) wraca do rodzinnego Manchesteru, by zaopiekować się jego nastoletnim synem (Lucas Hedges). Jednak powrót w dawne strony to dla bohatera bolesne przeżycie. Chcąc spełnić ostatnie życzenie ukochanego brata mężczyzna zmuszony jest zamieszkać w mieście, którego szczerze nienawidzi, gdzie ludzie patrzą na niego spode łba, nierzadko z pogardą i rozczarowaniem. Tu, na każdym kroku odzywają się demony przeszłości. Rodzinna tragedia, która pozostawiła krwawiące blizny i odcisnęła piętno na całym jego życiu, odżywa na nowo w jego sercu i licznych wspomnieniach.
Mancherster by the Sea to przejmująca historia mężczyzny, który nie chce sobie wybaczyć. W biernej postawie wymyślił dla siebie karę za tragiczne wydarzenia z przeszłości. Reżyser Kenneth Lonergan za pomocą licznych retrospekcji pokazuje ogromną przemianę głównego bohatera. Niegdyś Lee lubił się wygłupiać i urządzać imprezy, czerpał radość z bycia mężem i ojcem, dziś jest wrakiem człowieka. Komunikuje się za pomocą półsłówek i przekleństw, a w barowych bójkach tłumi gniew i żal.
Cieszę się, że Matt Damon – producent filmu i pierwszy kandydat do główej roli – z powodu napiętego grafiku musiał zrezygnować się z aktorskiego zadania i zrobić miejsce kumplowi (nie od dzisiaj wiadomo, że Damon i Ben i Casey Affleck przyjaźnią się poza planem zdjęciowym). Nie wiem jak Jasonowi Bourne’owi poszłoby w tym kameralnym dramacie, ale Casey Affleck błyszczy, tworząc najlepszą kreację aktorską w swojej karierze . Nie potrzebuje wysokich dźwięków, by wykrzyczeć cały ból i cierpienie człowieka okrutnie doświadczonego przez życie. Gra wręcz beznamiętnie, a nawet zabawne treści, których u Lonergana nie brakuje, wypowiada ze śmiertelną powagą. Wspaniała jest również Michelle Williams, choć pojawia się na ekranie zaledwie kilka razy. Ale nie sposób o niej zapomnieć, tak samo jak sceny, w której Affleck i Williams przytłoczeni ciężarem sprzecznych emocji, plątają się i miotają w półsłówkach. Gdyby ktoś mnie zapytał za co kocham niszowe kino – to właśnie za takie szczere do bólu sceny.

Zgodnie z polityką tej stacji, która domaga się krwi i flaków, przedstawiam państwu, po raz pierwszy na żywo i w kolorze, próbę samobójczą na wizji – to były ostatnie słowa Christine Chubbuck. Natępnie 30-letnia reporterka lokalnej stacji telewizyjnej w Sarasocie, wyjęła z torebki rewolwer i wypaliła z niego w swoją potylicę. Wkrótce zmarła w szpitalu…Czy coś osiągnęła? Czy jej śmierć skłoniła do refleksji – widzów przed ekranem i twórców programów telewizyjnych? A może tylko zmarnowała kulkę? Te kwestie reżyser Christine – Antonio Campos pozostawia otwarte.
Kariera dziennikarska Christine (znakomita Rebecca Hall) stoi w miejscu, pomimo starań umyka jej awans i wiążąca się z nim przeprowadzka do dużego miasta. Życie prywatne nie istnieje, mieszka z matką, potajemnie kocha się w koledze z pracy (Michael C. Hall), który jednak nie wykazuje nią większego zainteresowania. Koledzy ze studia telewizyjnego trzymają się od niej z daleka, bo sprawia wrażenie dumnej i nieprzystępnej. Ma specyficzne poczucie humoru, potrafi być szczera do bólu. Osamotniona, sfrustrowana podejmuje dramatyczną decyzję – śmierć na wizji ukróci jej cierpienia i uderzy w tabloidowe gusta szefów stacji.
Jeśli po świetnie przyjętym na festiwalu Sundance filmie spodziewacie się jakiegoś rodzaju manifestu o śmieciowej telewizji, która zamiast na jakość programów, stawia na oglądalność, to będziecie rozczarowani. Christine to tak naprawdę wnikliwe studium przypadku, którego przedmiotem jest młoda, zapewne zbyt wrażliwa kobieta. Nie jest to jednak zarzut wobec filmu Camposa, gdyż przyjęta optyka jest dużo bardziej ciekawa niż rekonstruowanie zdarzeń z 15 lipca 1974 roku. Zresztą, grzechem byłoby nie wykorzystać znakomitych aktorskich możliwości odtwórczyni głównej roli. Rebecca Hall sprawia, że pokręcona natura bohaterki staje się znacznie ciekawsza nawet niż jej czyn (nawet jeśli bez niego reporterka nigdy zapewne nie zapisałaby się na kartach historii telewizji). Godne pochwały jest również to, że reżyser nie stara się rozmyślać na tym, jaki wpływ miała śmierć Christine Chubbuck na media i opinię publiczną. Jakby zdawał sobie sprawę z tego, że wystarczy otworzyć pierwszą z brzegu gazetę lub przejrzeć program popularnej stacji, by samodzielnie wyciągnąć wnioski.
* Zdjęcie na ikonie wpisu pochodzi z magazynu Vogue (fot. Mario Testino)
Idą święta i relaks, wiec będę chciała sobie zobaczyć jakieś filmy. Dzięki za wskazówki. 🙂
PolubieniePolubienie
Proszę bardzo. Polecamy się na przyszłość 🙂
PolubieniePolubienie