Uśmiech Hiddlestona, szekspirowskie dolce vita i pochwała spontaniczności (londyńskie teatry)

Odkąd sięgam pamięcią, teatr stanowił ważną część mojej kulturalnej edukacji. Zaczęło się od świetnej polonistki w liceum, która wypowiedziała wojnę tradycyjnym metodą nauczania. Drama, wykorzystująca naturalną zdolność człowieka do wchodzenia w role, okazała się lekiem na nudne lekcje polskiego i ciężkostrawne lektury szkolne. Na zajęciach kreowaliśmy nową rzeczywistość, odgrywaliśmy scenki, wchodziliśmy w buty literackich bohaterów. Nieustannie zmuszaliśmy naszą wyobraźnię do wytężonej pracy. Aż dziw bierze, że w klasie maturalnej zdecydowałam się zdawać na nudną administrację, zamiast do szkoły aktorskiej. Wtedy przecież zachwyciłam się teatrem na dobre. Uczęszczałam na kółko teatralne i co miesiąc błagałam rodziców, by sponsorowali mi wyjazdy szkolne na spektakle do Krakowa lub Warszawy.  Na studiach trafiłam się do obsługi widowni we Wrocławskim Teatrze Współczesnym (wówczas był to jeden z prężniej działających teatrów w Polsce), gdzie obejrzałam setki spektakli, a jako wolontariuszka pracowałam przy festiwalach teatralnych i oglądałam przedstawienia z najróżniejszych zakątków świata. Niestety, czasy szkolne i studenckie dawno poszły w niepamięć. Jednak przywiązanie do teatru pozostało bardzo silne. Wciąż muszę sobie aplikować spore dawki teatralnych wrażeń.

Pomysł wyjazdu do Londynu kiełkował w mojej głowie od dawna – chyba wszystko się zaczęło przeszło 10 lat temu, gdy przeczytałam, że jeden z moich ulubionych aktorów – Kevin Spacey obejmuje stery w teatrze Old Vic. Cóż, może trzeba było Amerykanina w Londynie, by zainteresować się brytyjską sceną teatralną. Ale zadziałało! Gdy kilka lat temu na ekranach polskich kin pojawiły się brytyjskie spektakle, powiedziałam sobie: basta! Koniec wymówek, trzeba to zobaczyć na własne oczy.

W czasach tanich przewoźników i hosteli wypad na spektakl nie jest wcale fanaberią. Trzeba się jednak nastawić, że za bilet do teatru przyjdzie nam zapłacić kilka razy więcej niż w Polsce. Za Romeo i Julię zapłaciłam £60 (ale w dalszym sektorze można było kupić już od £15), na nieplanowany The Spoils połowę mniej. Nie zawsze trafią się biletowe „happy hours”, dlatego warto nocleg, kieszonkowe i lot płacić opłacać sobie w pewnych odstępach czasowych, by nie nadwyrężyć nadto budżetu.

Myślałam, że zdobycie biletów na Romeo i Julię nie będzie łatwe, zwłaszcza, że ze zdjęć promocyjnych spoglądała wypromowana przez Fabrykę Snów para aktorów – Lily James i Richard Madden. Rok temu reżyser Kenneth Branagh połączył ich w Kopciuszku, głośnej disneyowskiej produkcji, teraz miał ich rozdzielić w adaptacji najpopularniejszej szekspirowskiej sztuki. A jednak … na stronie internetowej teatru wolnych miejsc było sporo i kusiły niemiłosiernie, kusiła też Mysza z bloga Mysza Movie, która wtedy już bilety nabyła. Klik i po sprawie…Teraz pozostało tylko czekać do wyjazdu … 4 miesiące…

kulturalnie po godzinach (1)

Czas biegł jednak w szalonym tempie. W międzyczasie blog niemalże padł, bo sprawy prywatne i zawodowe (niezwiązane z kulturą) pierwszy raz od 4 lat, gdy prowadzę (wspólnie z siostrą) tego bloga, całkowicie wzięły górę. Nie miałam czasu przygotować się na wyjazd, ani nawet się z niego cieszyć. Ale nim się obejrzałam, siedziałam już w samolocie. Tymczasem Londyn jakby chciał się zaprezentować z najlepszej strony, wszak był to mój „pierwszy raz”. Przywitał mnie zatem piękną słoneczną pogodą i … uśmiechem Toma Hiddlestona, który niespodziewanie wyskoczył z bramy przy Shakespeare’s Globe. W szoku, zapomniałam, że trzymam w ręku aparat i powinnam go czym prędzej użyć. Ubrany w idealnie skrojony garnitur aktor grzecznie pomachał i w tempie godnym agenta 007 wskoczył do zaparkowanego nieopodal samochodu. I tyle go widziałam … (zdjęć nie wklejam, bo prezentują styl iście tabloidowy).

kulturalnie po godzinach (2)

Romeo i Julia, Kenneth Branagh Theatre Company

W kościach czułam, że to będzie niezwykły wieczór. Nie chodziło tylko o to, co za chwilę miało się wydarzyć na scenie. Stary Garrick Theatre, w którym gości obecnie Kenneth Branagh Theatre Company, dodawał wieczorowi niezwykłej magii i blichtru, nawet jeśli spora część publiczności zostawiła odświętne kreacje w domu.

Dopiero co przyjechałam do Londynu, a gdy tylko rozpoczął się spektakl, poczułam jakby ktoś rzucił mnie na drugą stronę kontynentu (i jeszcze namieszał w czasie). Nagle byłam w pięknej Italii lat pięćdziesiątych, smakowałam włoskie dolce vita jak na filmach Federico Felliniego. Scenografia i kostiumy zaprojektowane przez Christophera Orama z powodzeniem mogłyby służyć jako tło do reklamówki perfum albo scenografia sesji modowej w magazynie Vogue. Na niewielkim piazza otoczonym wysokimi kolumnami i marmurowymi schodami toczy się życie. To tutaj prężący muskuły włoscy kawalerowie rankiem popijają mocną kawę (mogłabym przysiąść, że czuć było aromat włoskiego espresso), a wieczorem bawią się na przyjęciu, które równie dobrze mógłby urządzać Jep Gambardella z Wielkiego piękna (gospodarz ewidentnie ma słabość do tanecznego umpa-umpa). To tutaj po raz pierwszy Romeo i Julia wymieniają ukradkowe spojrzenia spod weneckich masek.

ciąg dalszy tutaj

kulturalnie po godzinach (2)

Po wspaniałym wieczorze, który zafundowała mi grupa Kenneth Branagh Theatre Company, wciąż jednak czułam niedosyt teatralnych wrażeń. Może to wina miejsca. West End, znajdujący się w centralnej części Londynu, bezczelnie tkwił na trasie moich turystycznych eskapad i hotelu. Siedziby teatrów – nie tak jak w Polsce, często zakamuflowane tak, że nie trafi tam żaden przypadkowy przechodzień – tu stoją przy głównych ulicach i nęcą spektaklami (często pokazywanymi dwukrotnie w ciągu dnia). Agencje sprzedające teatralne bilety „last minute” kuszą za to atrakcyjnymi cenami, a uliczne billboardy – znanymi tytułami i nazwiskami twórców. Trudno obok tego przejść obojętnie.

The Spoils chodziło za mną od samego początku. Ale wolnych miejsc była garstka, bilety zbyt drogie na moją już wyraźnie nadwyrężoną turystyczną kieszeń (na stronie teatru min. £60). Na domiar złego wejściówek na ten akurat spektakl nie oferowała żadna z agencji. Z nosem na kwintę próbowałam znaleźć sobie inną teatralną atrakcję (rozważałam obejrzany już wcześniej w kinie Dziwny przypadek psa nocną porą lub Fausta z Kitem Haringtonem vel Jon Snow z Gry o tron). Ale nic mnie nie cieszyło… Ale zaraz miałam się przekonać, że lepiej w Londynie niczego nie planować. Spontaniczne decyzję są najlepsze. Masz więcej frajdy … i funtów w kieszeni.

W przedostatni dzień pobytu w mieście, zawędrowałam pod Trafalgar Studios. Nieśmiało zagadnęłam panią w kasie teatru. Okazało, że mają ostatnie miejsca na wieczorne przedstawienie (Jak to? Na stronie teatru wszystko wyprzedane?) Tymczasem, pani twierdzi, że ma dwa miejsca … w trzecim rzędzie! Oczy mi się zaświeciły, ale głos zadrżał, gdy pytałam o cenę…27 funtów – usłyszałam w odpowiedzi. Musiałam prosić o powtórzenie…

I tak oto, wieczorem siedziałam zaledwie kilka metrów od niewielkiej sceny w Trafalgar Studios. Jesse Eisenberg był na wyciągnięcie ręki.

Londyn mnie rozpieszczał.

kulturalnie po godzinach (5)

The Spoils, Trafalgar Studios

Spektakl w Trafalgar Studios cieszył mnie z kilku powodów. Po pierwsze: nie na co dzień ma się okazję oglądać w Londynie broadwayowską sztukę. Po drugie: miałam zobaczyć na scenie mojego ulubionego amerykańskiego aktora – Jessego Eisenberga. Po trzecie: mogłam w końcu sprawdzić, jak ten zdolny aktor odnajduje się w roli dramatopisarza. The Spoils to trzecia sztuka Eisenberga. Żałuję, że do tej pory nie miałam okazji sięgnąć po poprzedni dramat Amerykanina – The Revisionist, który zainspirowany został wizytą u rodziny w Polsce (sztukę z powodzeniem wystawiano na off Broadwayu, aktorowi na scenie towarzyszyła Vanessa Redgrave).

W The Spoils Eisenberg wciela się w postać młodego niedoszłego filmowca, który żyje za pieniądze ojca w wygodnym nowojorskim mieszkaniu.

ciąg dalszy tutaj

7 Komentarzy Dodaj własny

  1. porta celeste pisze:

    Ostrożnie. To uzależnia jak diabli. Wiem, co mówię, bo właśnie stoczyłam walkę o bilet na „Hamleta” z Andrew Scottem, za całe 10 funtów i czuję się, jakbym wygrała w totka ☺
    Londyńskie teatry są bardzo inne od naszych (ot, choćby wyluzowane przyodziewki publiczności, zamiłowanie do interval drinks i wystawanie pod stage door), ale to genialna przygoda. Mnie dużo pozmieniała w życiu…

    Polubienie

    1. Kulturalnie Po Godzinach pisze:

      Uzależnia. Wydałabym wszystkie oszczędności na teatry. Może dobrze, że do Londynu mam daleko 🙂 Zazdroszczę szczerze Hamleta. Też bym się tak czuła 🙂

      Polubienie

      1. porta celeste pisze:

        Tak, też kiedyś myślałam, że mam daleko, a potem odkryłam, że przecież można polecieć w sobotę rano, zobaczyć 2 przedstawienia i w niedzielę grzecznie wrócić 😉

        Polubienie

      2. Kulturalnie Po Godzinach pisze:

        Też już myślałam o tym w ten sposób 😉 Tylko, że zawsze szkoda Londyn opuszczać tak szybko.

        Polubienie

      3. porta celeste pisze:

        Potwierdzam. Szkoda opuszczać.
        Dlatego, właśnie tą weekendową metodą, byłam tam siedem razy… tego roku.

        Polubienie

      4. Kulturalnie Po Godzinach pisze:

        Wow! Niezły wynik.To jednak na poważnie przemyślę, tą opcję 🙂 A co fajnego widziałaś (pamiętam, że Widok z mostu)?

        Polubienie

      5. porta celeste pisze:

        Och… Długo by mówić. „The Deep Blue Sea” z cudowną Helen McCrory na przykład. Odjechany „Sen nocy letniej” w Globe. Arcypiękną – dużo lepszą niż Branaghowa – „Opowieść zimową” w Sam Wanamaker Playhouse. Ostatnio Matta Smitha w częściowo improwizowanej sztuce i doskonałą wersję „Jesus Christ Superstar” w najpiękniejszym teatrze naszej części świata – Regent’s Park Open Air Theatre.
        Jestem zboczona srodze, owszem ☺

        Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz