Trzeba mieć dobry powód i genialny pomysł, by mierzyć się z wałkowaną w kinie na milion sposobów powieścią Mary Shelley. Twórcy Victora Frankensteina albo o tym zapomnieli, albo należy im pogratulować wiary we własne możliwości.
Punkt wyjściowy historii jest naprawdę obiecujący. Akcja filmu rozpoczyna się w cyrku, gdzie garbaty chłopak (Daniel Radcliffe) pracuje jako klaun. Wtedy nie ma nawet jeszcze imienia. Igorem nazwie go dopiero Victor (James McAvoy), który dostrzeże w pomiatanym przez wszystkich dziwaku wielki talent. Bystry chłopak z zacięciem do medycyny zostanie pomocnikiem naukowca w tajemniczych eksperymentach, wkrótce stanie się również jego przyjacielem, a nawet głosem rozsądku, którego jednak krnąbrny Victor nie zawsze będzie chciał wysłuchać.
Barwny (cyrkowa scenografia), energiczny (scena pościgu) i niezwykle dowcipny początek przywodzi na myśl Sherlocka Holmesa z aktorskim duetem Robert Downey Junior – Jude Law. Ale o ile film Guya Ritchie był w jakimś stopniu inspiracją dla McGuigana, to udało się z niej czerpać tylko w pierwszej godzinie. W drugiej połowie wszystko zaczyna się sypać, film traci dynamikę, a nawet dowcip i to do tego stopnia, że oglądanie ostatnich scen może być niezłą udręką. Obraz ratuje gra aktorska na najwyższym poziomie.
Domyślam się, że talent i czar odtwórców głównych ról będzie dla wielu z Was głównym powodem, by sięgnąć po tę produkcję. I tu się nie zawiedziecie. James McAvoy brawurowo odgrywa rolę Victora Frankesteina. Ma szelmowski uśmiech i szaleństwo w oczach jak przystało na człowieka, który igra z życiem i śmiercią. Z Danielem Radcliffem tworzy zgrany duet, nic też dziwnego, że najlepiej ogląda się ich wspólne sceny. Na ekranie pojawiają się jeszcze dobrzy znajomi z serialu Sherlock (wszak Paul McGuigan wcześniej wyreżyserował cztery odcinki popularnej serii) – Andrew Scott w roli katolickiego inspektora Scotland Yardu, depczącego Victorowi po piętach, Mark Gatiss oraz Louise Brealey w epizodycznych rolach.
Ale banda zdolnych Brytyjczyków i Irlandczyków cudów nie zdziała, gdy zawodzi scenariusz i szwankuje dynamika. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że twórcy Victora Frankensteina tak bardzo chcieli stworzyć oryginalną wersję znanej opowieści o szalonym naukowcu, że ostatecznie padli ofiarą własnych pomysłów. Niestety, przeważnie kiepskich.
Dzięki za wpis. Właśnie zabieram się do zobaczenia tego filmu i.. masz rację, głównie ze względu na obsadę. Nie spodziewam się, żeby ta ekranizacja przebiła moją ulubioną z 1994 roku, ale chętnie sprawdzę co współczesne kino ma do powiedzenia w sprawie doktora F i jego Monstrum 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba