Mamy grudzień, w kinach panuje zastój, jakby wszyscy wstrzymali oddech przed zbliżającymi się wielkimi krokami Świętami Bożego Narodzenia. Gdy na seanse nie biega się już tak często, jest czas, by napisać pierwsze roczne podsumowania. Dziś zaczynamy od najbardziej oczywistej kategorii. Oto 20 najlepszych filmów, które obejrzałam w mijającym roku.

American sweetheart – Amy Schumer – wywraca świat damsko – męskich relacji do góry nogami. Jej bohaterka opowiada sprośne dowcipy, pije do upadłego, zalicza facetów i nigdy ponownie nie umawia się na randkę. Tymczasem jej partnerzy bywają romantykami ze znacznie silniejszym kręgosłupem moralnym. Shumer napisała świetny scenariusz, dzięki któremu udało się tchnąć trochę energii w sztywne ramy komedii romantycznej. Jest zabawnie i trochę niegrzecznie. Co prawda, Wykolejona w pewnym momencie niespodziewanie skręca na tory prowadzące do typowego hollywoodzkiego finału, ale warto warto wytrwać do końca. Nikt tak nie stawia kropki nad i, jak Amy Schumer.

Film Matteo Garrone może być znakomitym remedium na poprawne do znudzenia filmowe bajki, w których każdy książę to honorowy gość, a każda księżniczka to olśniewająca piękność. W zrealizowanym z hollywoodzkim rozmachem i gwiazdorską obsadą (Selma Hayek, John C. Reilly, Vincent Cassel, Toby Jones) Pentameronie okrucieństwo wpisane jest w codzienność, śmiech sąsiaduje z grozą, zaś zasady obyczajowej poprawności nie obowiązują. W przeplatających się dziejach królewskich trzech rodzin pełno jest barokowej przesady, groteski, ironicznego humoru i makabry.

Reżyserka, Marjane Satrapi, pracuje jako ilustratorka w prestiżowych magazynach, jest autorką książek dla dzieci, nic też dziwnego, że świat przedstawiony w Głosach jest szczegółowo dopracowany i niezwykle plastyczny. Kto oglądał Kurczaka ze śliwkami, ten wie, że irańska artystka najbardziej lubi oderwane od rzeczywistości historie, które pod wyszukaną formą oferują całkiem sporo życiowych prawd. Choć tym razem baśniowa estetyka Kurczaka…, ustępuje miejsca makabrycznej grotesce i absurdowi, złagodzonym sporą dawką humoru z cudownie zaskakującym finałem. Konwencja filmu trochę przypomina hit lat 90-tych, Ze śmiercią jej do twarzy. Ryan Reynolds w roli głównej z wyczuciem balansuje na granicy komedii i horroru.

Debiut reżyserski Joela Edgertona miał polską premierę na początku sierpnia, ale przez kina przeszedł niemal niezauważony. Jeśli i Wy go nie dostrzegliście, warto nadrobić zaległości. Jak się okazuje, Edgerton to nie tylko przyzwoity aktor, ale również świetny reżyser i scenarzysta. Przede wszystkim, w ogóle nie czuć, że film wyszedł spod ręki niedoświadczonego filmowca (aktor ma na koncie zaledwie kilka krótkometrażówek). Dar, choć jest zamknięty w prostej formie, to jednak zaskakuje niejednoznacznością fabularną i skomplikowaną strukturą, która sprawnie łączy różne gatunki. Trochę w tym z dramatu obyczajowego, trochę z thrillera. Reżyser sprawnie buduje napięcie, niespiesznie rozwija wątki i zachowuje narracyjną wiarygodność.

Choć Justin Kurzel proponuje teatralną konwencję arcydzieła Szekspira, to jednak chętnie korzysta z możliwości jakie daje współczesna kinematografia. Efekt jest zaskakująco ciekawy. Reżyser nie majstruje przy tekście dramatu, akcję filmu osadza w XI – wiecznej Szkocji, a bohaterom nakazuje mówić szekspirowską frazą. I jak to w ekranizacjach wielkiej dramaturgii bywa, męczą długie monologi. Ale to nie słowa, ale obrazy i kolory mają budować napięcie. Makbet to wizualna perełka. Niezwykłe wrażenie robią liczne sceny batalistyczne, zwłaszcza tam, gdzie dynamiczne ujęcia mieszają się ze slow motion. Zastygła w bezruchu postać Makbeta na tle walczących oddziałów przypomina trójwymiarową pocztówkę. Zaś skąpany w czerwieni finałowy pojedynek głównego bohatera z z Makdufem skojarzy się z kinem samurajskim. Piękne, majestatyczne plenery Szkocji oraz transowa muzyka tworzą niesamowity klimat ponurego teledysku.

Gdyby wszyscy bohaterowie Marvela mieli tyle uroku, co Paul Rud, oglądałabym tylko filmy o superbohaterach. Aktor o wyglądzie chłopaka z sąsiedztwa i niezbyt atletycznej posturze jakimś cudem trafił jednak do marvelowskiego universum. Choć popracował nad sześciopakiem (co niestety mogłyśmy podziwiać tylko przez kilka sekund), to pod kostiumem superbohatera wciąż skrywa się fajny facet. Ale zaletą Ant Mana nie jest tylko odtwórca głównej roli. Pomogła spora dawka humoru, przeniesienie akcji z tajnych baz wojskowych, pozaziemskich posiadłości do przytulnych rodzinnych domów, gdzie toczą się małe ludzkie dramaty, a także udana koncepcja kojarząca się z heist movie.

Ile razy u progu załamania nerwowego, bezradności, albo zwyczajnego gniewu zdarzyło Ci się komuś zwymyślać albo okładać pięściami? Choć wulgarne słowa miałeś na końcu języka, a dłonie zaciskały się jak u zawodowego boksera, zrobiłeś to tylko w myślach. To, o czym marzyłeś i co, z oczywistych względów, nie wyszło poza sferę Twojej fantazji zrobili za Ciebie bohaterowieDzikich historii. Otłukli po mordzie upierdliwego kierowcę – zawalidrogę, podłożyli bombę pod siedzibę firmy holującą źle zaparkowane auta albo zepsuli przyjęcie weselne niewiernemu facetowi. Oczywiście wszystko to należy potraktować z przymrużeniem oka. Niewiarygodne jednak, ile można w filmie Damiána Szifróna, mimo wszędobylskiego absurdu i przesadnie tryskającej krwi, odnaleźć własnych wad i słabości.

Maya Forbes w swoim debiutanckim filmie zaprasza nas do świata swojego dzieciństwa. Ojciec reżyserki – podobnie jak filmowy Cameron – cierpiał na zaburzenia afektywne dwubiegunowe, a o sobie żartobliwie mówił Polar Bear, od angielskiej nazwy choroby – bipolar disorder (w tym właśnie tkwi tajemnica zagadkowego tytuł filmu). Obraz w reżyserii Forbes nie jest jednak próbą rozliczenia się z trudnym okresem dorastania w nietypowej rodzinie, a raczej próbą spojrzenia na świat z perspektywy ojca. Efektem jest piękna, pełna ciepła historia rodzinna o zmaganiu się z codziennością, ze wspaniałą kreacją aktorską Marka Ruffalo.

Noah Baumbach w filmie Ta nasza młodość stawia na przeciwległych biegunach pokolenie X i pokolenie Y. I jako 45- latek nawet nie próbuje zachować pozorów neutralności w tej filmowej potyczce pokoleń. Staje murem za swoimi rówieśnikami. Jednocześnie po raz kolejny udowadnia, że jest świetnym obserwatorem życia. Doskonale wychwytuje różnice pokoleniowe i zamyka je w przezabawnych, ironicznych scenach. Ma też spory dystans do swojego pokolenia i potrafi się z niego śmiać na głos. Pięć lat temu Baumbach i Ben Stiller spotkali się na planie Greenberga i wyszła im świetna opowieść o neurotycznym 40-latku, który próbuje ułożyć sobie życie. Tutaj bohater Stillera – poza wiekiem – nie ma zbyt wiele wspólnego z Rogerem Greenbergiem, ale aktor znowu genialnie odnajduje się w świecie Baumbacha, czuje ten humor i ironię. Tymczasem Naomi Watts, która przyzwyczaiła nas ostatnio do ról dramatycznych, przypomina widzom, że wciąż potrafi być zabawna.

Reżyserski debiut Marielle Heller to jedna z najbardziej oryginalnych i szczerych opowieści o dojrzewaniu i seksualności nastolatków. Choć The Diary of the Teenage Girl koncentruje się na życiu głównej bohaterki, to jednak w jej zwierzeniach echem odbijają się doświadczenia wszystkich kobiet. To, co przeżywa Minnie na ekranie może okazać się zaskakująco bliskie i znajome. Co więcej, filmowa opowieść pozbawiona jest wszelkich upiększeń. Historia nie idzie znanym schematem: od zauroczenia i wielką miłość, poprzez rozstanie, ponowne zejście, aż do pięknego I żyli długo i szczęśliwie. Zamiast miłosnych uniesień mamy tu buzujące hormony, niezaspokojony apetyt na seks i wielu partnerów. Dorosłe doświadczenia zabawnie mieszają się z nastoletnią naiwnością i niezdecydowaniem. Odtwórczynię głównej roli – Bel Powley okrzyknięto aktorskim odkryciem roku. Dziewczynom przypadnie do gustu także wąsaty Alexander Skarsgård.

To wyjątkowy western. Obraz nakręcił Brytyjczyk (John Maclean), główne role zagrali: Australijczyk (Kodi Smit-McPhee) i niemiecko – irlandzki aktor (Michael Fassbender), a piękne plenery Nowej Zelandii wspaniale podszywały się pod amerykańskie terytorium. Ale z Dzikim Zachodem, jaki znamy z filmowych westernów, łączy go znacznie więcej niż zamiłowanie do koni, kowbojskich kapeluszy i broni. Jak na western przystało mamy opowieść o miłości i honorze, a na tle rozległych prerii i skalistych wąwozów rozgrywają się historyczne wydarzenia drugiej połowy XIX wieku. Nie zabrakło też budzącego sympatię, szlachetnego głównego bohatera oraz westernowego jeźdźca znikąd. Dla debiutującego reżysera ramy westernu wydają się zbyt sztywne, dlatego w Slow West oferuje udaną fuzję kilku gatunków. Pojawiają się tu również elementy coming of age story, romansu, thrillera (w niektórych scenach krew leje się strumieniami jak u Tarantino) oraz czarnej komedii.

Denis Villeneuve (Labirynt, Wróg) jest mistrzem budowania gęstej, paranoicznej atmosfery. Ponury, przytłaczający thriller Sicariopoświęcił wielokrotnie wałkowanemu przez kino tematowi zwalczania przez amerykańskie służby karteli narkotykowych na granicy z Meksykiem. Reżyser genialnie dozuje napięcie. W pierwszej scenie mamy wstrząsającą scenę wykrycia okaleczonych ciał kilkudziesięciu ofiar kartelu ukrytych w willi na odludziu, później atmosfera niepokojąco gęstnieje, prowadząc do rozwiązania rodem z tragedii greckiej. Widzom przyjmującym punkt widzenia zdezorientowanej agentki FBI udziela się jej bezradność. Odtwórczyni głównej roli – Emily Blunt, którą producenci początkowo mieli ochotę zamienić na Leonardo DiCaprio, przechodzi tu samą siebie.

Film Alexa Garlanda to science fiction w klasycznym wydaniu. Reżyser stawia kluczowe dla gatunku pytania o istotę człowieczeństwa, rozwój sztucznej inteligencji i związane z nią zagrożenia. Opowiada o relacjach twórcy ze stworzeniem, odsłania mechanizmy popadania w obłęd, w końcu mówi o konflikcie płci. Damsko – męskie kwestie rozpisane są niezwykle trafnie. Reżyser wiąże płeć z posiadaniem władzy lub jej brakiem, pokazuje jednak, że przekonanie o jej posiadaniu jest niebezpieczne, a może nawet zabójcze. Film otrzymał niedawno nagrodę BIFA w kategorii najlepszy brytyjski film niezależny, a Alicia Vikander zdobyła nominację do Złotych Globów.

Sztuka w filmie Paolo Sorrentino, choć jest nieodłącznym elementem fabuły, nie jest esencją filmu. Jest kluczem do opowiadania o przemijaniu, starzeniu się i pamięci. Choć kluczowa metafora jest trochę banalna, trudno jej odmówić trafności. Sorrentino mówi, że na życie patrzy się jak przez lunetę: gdy patrzysz przez nią w młodości, przyszłość wydaje się taka bliska, gdy na starość – wszystko to, co minęło, zdaje się być absurdalnie daleko. Kto pragnie nacieszyć oko, na Młodości się nie zawiedzie. Każde ujęcie jest tu skrupulatnie zaplanowane. Kadry wypełnione są precyzyjnie (np. na pierwszym planie Michael Cainea a w oddali kołyszą się bujane fotele, jakby ktoś przed chwilą z nich zszedł). W zachwycający sposób pokazane są sekwencje grupowych aktywności – marsz kuracjuszy w ręcznikach na zabiegi, rząd ludzi zażywających kąpieli w basenie. W Młodości włoskiemu reżyserowi po raz kolejny udaje się uchwycić wielkie piękno. I niech sobie krytycy mówią, że to tylko kicz pod inteligentną przykrywką. Dopóki mieszanka zachwytu i wzruszenia będzie mi towarzyszyć po każdym seansie, dopóty będę się nabierać na ten kicz a la Paolo Sorrentino.

Nie zniechęcajcie się niezbyt przyjemnym tytułem filmu Alfonso Gomeza-Rejona. Earl i ja, i umierająca dziewczyna to jeden z najbardziej oryginalnych filmów o dorastaniu, jakie miałam okazję oglądać. Bawi, wzrusza i zachwyca. Nic też dziwnego, że na tegorocznym festiwalu Sundance zwyciężył w konkursie amerykańskim i zdobył nagrodę publiczności, a z najbardziej mroźnego przeglądu filmowego wyjechał z kilkunastomilionowym kontraktem dystrybucyjnym. Siła filmu Gomeza-Rejona tkwi w jego mądrości. Pozornie jest to film o beztroskich nastolatkach, którzy zastanawiają się kogo zaprosić na szkolny bal albo z kim usiąść przy stoliku w czasie lunchu. Tą beztroskę stopniowo burzy choroba koleżanki. Nie oznacza to jednak zmiany tonu filmowej opowieści. Przecież z raka można żartować! Trzeba przyznać, że twórcy filmu operują dość ryzykownym poczuciem humoru, ale wcale nie chodzi im o rozśmieszanie widza. Wolą w żartach ukrywać życiowe prawdy.

Stylowy melodramat powstał na podstawie bardzo śmiałej, jak na lata pięćdziesiąte XX wieku, książki Patricii Highsmith The Price of Salt. W dzisiejszych czasach, gdy wątki lesbijskie i feministyczne już tak nie szokują, reżyser, Todd Haynes, proponuje niezwykle subtelną i bardzo klasyczną adaptację książki. Elegancja to najlepsze słowo, które opisuje Carol, zarówno w kontekście podejścia do tematu lesbijskiej miłości, jak i w odniesieniu do formy. Na ekranie ożywa barwny Manhattan lat 50-tych, dzięki pięknym kostiumom, przywiązaniu do detali (miękkie fale na włosach, czerwona szminka, nieodłączny papieros w wypielęgnowanej dłoni) oraz scenografii. Zachwycają zdjęcia Eda Lachmana, który w mistrzowski sposób uchwycił smutek głównych bohaterek, kamerując je przez szyby skąpane w deszczu. W sferze wizualnej Carol wyraża tęsknotę za tym, co było – za stylową epoką i kinem, którego się już nie robi.

Dwa lata temu do kin trafił niezależny projekt pod tytułem Jobs. Ashton Kutcher wyglądał, mówił i chodził jak współzałożyciel Apple, ale na tym kończy się lista pochwał. W produkcji pominięto wiele kluczowych dla historii elementów, a reżyser ślizgał się przez ciekawe fragmenty z życiorysu bohatera, by spłycić je do granic możliwości. Trzy lata później, Aaron Sorkin, Danny Boyle i Michael Fassbender, bez trudu do tej głębi dotarli, zarówno w odniesieniu do dokonań bohatera, jak i jego osobowości. Nie podważyli statusu Steve’a Jobsa jako największego wizjonera XX wieku, ale też nie postawili mu pomnika. Sprawdziła się przede wszystkim, zaproponowana przez Sorkina, koncepcja walk and talk. Scenarzysta, zamiast pisać szablonowe filmowe cv, wybrał trzy kluczowe momenty z kariery wizjonera i wokół tych wydarzeń zbudował siatkę relacji głównego bohatera ze współpracownikami oraz rodziną. Sorkin mówił w wywiadach, że biografia ma być jak obraz, nie jak fotografia. Nie musi kropka w kropkę pokrywać się z rzeczywistością. Dziennikarska wnikliwość nie była dla niego priorytetem. Ważniejsze było w gąszczu intensywnych relacji rodzinnych i służbowych uchwycić prawdziwe oblicze głównego bohatera.

Mark Watney (Matt Damon) to nowy typ superbohatera. W chwilach zwątpienia nie marudzi, nie pęka. Zakasa rękawy i bierze się do roboty. Wszystko wyjaśnia językiem, który zrozumie nie tylko nerd, ale również przeciętny Kowalski. Postać Marka to pochwała logicznego myślenia. Znacznie bliżej mu do zaradnego MacGyvera niż do Robinsona Crusoe, nawet jeśli z tym drugim ma trochę więcej wspólnego. Z kilku ziemniaków zrobi plantację, dającą mu pożywienie na kilkaset dni, znajdzie sposób na skontaktowanie się z NASA, w ekspresowym tempie nauczy się liczyć w systemie szesnastkowym, a pomimo dramatycznej sytuacji nie opuszcza go dobry humor. Ridley Scott miał wszystko, by stworzyć film doskonały – chwytliwą historię, wymarzonego odtwórcę głównej roli oraz przezabawnego bohatera, któremu trudno nie było kibicować od samego początku. Jedyne z czym musiał zmierzyć się reżyser, to uwiarygodnić pisarskie zapędy Andy’ego Weira na ekranie i sprawić, by Mars był Marsem, jakiego znamy z książek czy zdjęć satelitarnych. Z pomocą przyszła piękna bezkresna Jordania (rejon Wadi Rum), NASA, z którą konsultowano szczegóły produkcji oraz specjaliści od efektów specjalnych.

Noah Baumbach w swoich projektach zawsze powinien dopuszczać do głosu życiową partnerkę i muzę – Gretę Gerwig. Najlepiej wychodzą mu bowiem filmy w następującej konfiguracji: Baumbach stoi za kamerą, Gerwig – przed, a scenariusz jest owocem ich wspólnej pracy. Dowodem na to była w 2012 roku Frances Ha – świetna opowieść o kobiecej przyjaźni, którą para poniekąd kontynuuje w najnowszym obrazie. Mistress America, choć już z innymi bohaterkami na pierwszym planie, to bowiem kolejna wariacja zgranego tandemu na temat damsko-damskich relacji. Twórcy filmu stworzyli spójną, doskonale rozpisaną i błyskotliwą komedię, która dostarcza rozrywki na najwyższym poziomie, zarówno na intelektualnym, jak i wizualnym. Zaskakująca fabuła, świetne dialogi i wyraziste postaci tylko zyskują na wartości w połączeniu z rewelacyjnym zespołem aktorskim (bezapelacyjnie rewelacyjna Gerwig, bardzo wiarygodna Lola Kirke). Na dodatek w tle nowojorskie kadry zachęcające do natychmiastowej wycieczki do Wielkiego Jabłka. Jak ulał pasuje do nich muzyka w stylu lat 70 i 80-tych (OMD, Hot Chocolate, Paul McCartney).

George Miller stworzył postać, która szybko stała się ikoną popkultury. Ale ponad 30 lat później – może trochę na przekór – reżyser wcale nie ma zamiaru eksploatować swojego bohatera. Pozwala mu odsapnąć, dorzucając jego wątek do cudzej historii.Mad Max 4 nie jest wypełnioną testosteronem opowieścią o superbohaterze. W gruncie rzeczy to bardzo feministyczna historia, której tempo nadaje ona – Imperatorka Furiosa – brawurowo zagrana przez Charlize Theron. Miller nie tylko pozostawia w cieniu swojego ulubieńca, ale również dokonuje tego, co u innych twórców filmów akcji wciąż wywołuje palpitacje serca – daje władzę kobiecie. Furiosa jest silna, charyzmatyczna, walczy za sprawę. On (Tom Hardy) jest herosem, którego ścigają demony przeszłości. Razem tworzą skomplikowany duet. Oboje oszczędni w słowach, nieskorzy do wyrażania uczuć budują nić porozumienia. Choć to porozumienie oparte bardziej na pragmatycznej transakcji, aniżeli na odruchach serca, ale zdarzają się tu momenty czułości. Nie dosłownej, bo Miller najwyraźniej nie lubi uciekać w utarte schematy.