WSZYSCY ZA JEDNEGO?
Dzieli nas pięć minut różnicy wieku i trzy centymetry wzrostu, ale więcej nas łączy. Przede wszystkim mamy podobne poczucie humoru, podobną wrażliwość i poczucie estetyki. Wymieniamy się książkami, razem chodzimy na koncerty i premiery teatralne. Lubimy te same filmy i seriale. Śmiejemy się z tych samych gagów i kulimy z zażenowania w jednym momencie. Być może bliźniaki tak już mają. Zbieżne opinie na temat obejrzanych filmów były na porządku dziennym. Tymczasem – całkowicie niespodziewanie – poróżniła nas produkcja, na którą obie bardzo czekałyśmy: Klub dla wybrańców. I wybuchła mała wojna domowa. Pierwsza i pewnie nie ostatnia.
Agnieszka uznała film w reżyserii Lone Scherfig (notabene, reżyserki jej ulubionego filmu typu coming-of-age, Była sobie dziewczyna) za nudny i pusty. Film, który nie pozostawia miejsca na komentarz. Niby zapowiada się na ostrą krytykę brytyjskich elit, które bezwstydnie korzystają z przywilejów, które daje im dobre pochodzenie, ale zamiast tego twórcy tylko nieśmiało grożą palcem, mówiąc szeptem: tak nie wolno! W przeciwieństwie do siostry nie skreślam tego filmu. Pomimo scenariuszowych błędów, obraz warty jest obejrzenia. Owszem, przydałby się mocniejszy akcent, ale to, czego Scherfig nie mówi wprost, inteligentny widz złapie w mig i wyciągnie właściwe wnioski. Na szczęście, wojna domowa skończyła się rozejmem, gdy obie zgodnie zganiłyśmy reżyserkę za niewłaściwe przeniesienie punktu ciężkości historii (to, co mniej ciekawe zajmuje większość czasu antenowego, zaś kwestie najważniejsze zamyka się w kilkunastu minutach – ale o tym później), a potem entuzjastycznie chwaliłyśmy talenty aktorskie młodych Brytyjczyków.
Riot Club powstał na bazie popularnej sztuki Posh, granej z powodzeniem na West Endzie. Autorka dramatu oraz filmowego scenariusza, Laura Wade spędziła sporo czasu zgłębiając wiedzę na temat sekretnej społeczności Bullingdon Club. Elitarny oxfordzki klub (należeli do niego między innymi: obecny premier Wielkiej Brytanii, David Cameron oraz Radosław Sikorski), który zyskał rozgłos ze względu na zamożność swych członków oraz urządzane przez nich huczne biesiady połączone z demolowania knajp, stał się inspiracją do napisania sztuki. Choć Wade bohaterami dramatu czyni dwóch młodzieńców, to jednak wyraźnie czuć, że mniej interesują ją jednostki wchodzące w skład owej grupy, ciekawsza jest dbałość o zachowanie tradycji oraz modus operandi grupy. Możesz robić, co ci się żywnie podoba, o ile po sobie posprzątasz (co w w praktyce oznacza – o ile cię na to stać) – główna zasada działania Riot Club może być również uznana za dosadną metaforą zachowań współczesnych elit, zwłaszcza tych, które doszły do władzy.
Riot Club koncentruje się wokół wydarzeń jednego wieczoru. Poprzedzony jest jednak krótkim wstępem, w którym poznajemy głównych bohaterów: Alistaira Ryle’a (Sam Claflin) oraz Milesa Richardsa (Max Irons). Studenci pierwszego roku na Oxfordzie jednocześnie starają się o uczestnictwo w elitarnej 10 – osobowej grupie. Wade maluje ich portrety grubą kreską. Alistair to ten zły, Miles – dobry. Dla pierwszego dostanie się do elitarnego klubu to kwestia honoru. Jego starszy brat, który uchodzi za legendę Riot Club, wysoko zawiesił poprzeczkę. Ryle wyraźnie nie radzi sobie z konkurencją, gdy w pewnym momencie przewagę zyskuje Richards, chłopak nie waha się ani chwili i zadaje cios poniżej pasa. I nie ma znaczenia fakt, że rywalizacja ma charakter zabawy, bo miejsca w klubie wystarczy dla obu. Tymczasem Milesowi wyraźnie schlebia propozycja przyłączenia się do klubu, ale nie dąży do niej za wszelką cenę. Podczas uroczystej kolacji, gdy sprawy obierają niespodziewany obrót, tylko on – pomimo buzującego w głowie alkoholu – potrafi myśleć w miarę logicznie. Ale wówczas już jest za późno. The damage is done.
Trzeba pamiętać, że Wade i Scherfig nie portretują całej studenckiej społeczności, a zaledwie 10 z 20 000 studentów Uniwersytetu Oksfordzkiego. Ale jednak Top10 tej społeczności. Członkowie Riot Club chcą się wyróżniać z tłumu. Noszą eleganckie, szyte na miarę fraki, które podkreślają ich elitarną przynależność i nawiązują do wieloletniej klubowej tradycji. Są hałaśliwi i pewni siebie. Ale ta pewność siebie niekoniecznie wynika z faktu posiadania fortuny przez ich rodziny. Bo członkowie Riot Club to także produkt należytej edukacji, dzięki której w przyszłości trafią na sam szczyt. Oczywiście jak w każdej społeczności są równi i równiejsi. Dimitri ma greckie korzenie i z tego powodu traktowany jest gorzej, czasem lekceważąco. Z kolei inny chłopak ukrywa swoją orientację seksualną, zapewne w obawie przed tym, że homoseksualizm nie jest tym, co jego kumple chcieliby zapisać na kartach historii klubu. Niestety, obie wspomniane kwestie scenarzystka najpierw wyciąga, a potem próbuje dyskretnie zamieść pod dywan. Tymczasem historia z pozoru zgranej grupy ludzi, którą od środka zjadają wewnętrzne waśnie, byłaby dużo bardziej intrygująca. Osobną kwestią pozostaje jeszcze zachowanie klubowiczów względem kobiet i niższych sfer. Najprzystojniejszy z grona, Harry traktuje dziewczyny przedmiotowo, ale po kilku głębszych z każdego z nich wychodzi kawał drania. Tylko Miles się nie wywyższa i wszystkich – niezależnie od płci i statusu ekonomicznego – traktuje z szacunkiem. Choć sam nie ma odwagi, by ukrócić poczynania kumpli i tylko biernie się im przygląda.
Dla duetu Wade – Scherfig najważniejsza jest scena uroczystej kolacji połączonej z rytualną inicjacją (zapewne tak samo było w oryginale). Spokojnie można było ją skrócić bez uszczerbku dla fabuły, a skoncentrować się na wydarzeniach, które były następstwem owej feralnej nocy. Po pierwsze, wypadałoby zastanowić się, jaką lekcję wyciągnęli członkowie Riot Club po incydencie w pubie. O ile w ogóle wyciągnęli. Zakończenie filmu sugeruje, to co każdy widz przypuszcza. Klub dba o swoich członków, pomoże nawet wtedy, gdy jednemu z nich noga się powinie. Ale tu właśnie wychodzi to, o czym wspominałam wcześniej. Scenarzystki nie interesuje jednostka, woli patrzeć na grupę jako całość. Mnie natomiast interesuje nie tylko to, czy grupa przetrwała, ale bardziej to, jak dramatyczne wydarzenia wpłynęły na życie tych chłopaków i ich późniejsze decyzje. A tego zabrakło. Po drugie, należałoby uważniej przyjrzeć się mechanizmom działania grupy wystawionej na próbę. Czy zasada – wszyscy za jednego, która w trakcie pijackich balang działała bez zarzutu, ma rację bytu w momencie, w którym trzeba stawić czoła rzeczywistości? Bardzo żałuję, że najciekawsza część historii, czyli wybieranie kozła ofiarnego spośród członków klubu, który weźmie na siebie odpowiedzialność za czyny całej grupy oraz nastroje panujące między chłopakami po incydencie, została zamknięta w zaledwie kilku minutach filmu.
Na szczęście, scenariuszowe potknięcia idą w niepamięć, gdy człowiek gapi się w ekran (tu puszczam oko do dziewczyn). A tam sami młodzi, zdolni i piękni. Kwiat brytyjskiego aktorstwa. Max Irons dowodzi, że talent aktorski zapisany ma w genach, a urodę dostał gratis. Ale w Riot Club aktorski pojedynek przegrywa z Samem Claflinem. Postać Alistaira przechodzi w filmie największą metamorfozę, podczas feralnej uroczystości nie ma już w nim śladu ułożonego chłopaka z uniwerku. Claflin brawurowo radzi sobie z tą najbardziej wymagającą rolą w filmie. Na drugim planie błyszczy – choć obsadzony trochę schematycznie, bo w roli przystojniaka – Douglas Booth. No cóż, urody nie można mu odmówić. Zachwyca Matthew Beard – jak zwykle jest wyrazisty w niewielkiej roli (podobnie było w Grze tajemnic). Ról kobiecych w Riot Club jak na lekarstwo. Gwiazda Gry o tron – Natalie Dormer – pojawia się tylko na krótką chwilę. Tylko Holliday Grainger udaje się przebić przez testosteron. Aktorka wiarygodnie wciela się w rolę wywodzącej się z niższych sfer koleżanki Milesa, a jej postać budzi ogromną sympatię widzów.
Agnieszka pewnie powiedziałaby Wam, że możecie sobie odpuścić seans Klubu dla wybrańców, bo nic nie stracicie. Ja przekornie zachęcę Was do wizyty w kinie. A potem dajcie znać kto wygrał naszą małą wojnę domową 🙂
o ile nie do końca zgadzam się z oceną głównych postaci w pierwszej części filmu (tzn. tak, postacie Ironsa i Claffina, jak i reszta, zostały przedstawiona dość schematycznie, jednak nie wydaje mi się, że od razu można ich podzielić na „złe” i „dobre”), tak środkowa część dłuży się i strasznie zmarnowano potencjał tkwiący w dalszej części. wręcz byłam zaskoczona, że film tak nagle się urywa – może nie to, że nie ma zakończenia, ale ono jest tak mało znaczące, nic nie wnoszące, tylko wręcz zapowiadające dodatkowy akt historii, w której poznamy dalsze losy postaci i ich wzajemne relacje. zabrakło mi też jakiejś trochę szerszej/głębszej perspektywy, tzn. one są, ale ledwie zarysowane i to tak schematycznie, że aż zęby bolą. co tak naprawdę oznacza przynależność do takiego klubu (skoro z taką lubością przywołujemy znanych członków klubu)? jak to się ma do samych studiów/kierunków/planów na przyszłość? czym jest w ogóle czas studiów i jakie ma (powinien mieć) konsekwencje?
czy warto obejrzeć? dla aktorów – tak, dla fabuły – nie.
PolubieniePolubienie