W Walentynki nie idę do kina. Może to nieuczciwe skreślać film przed jego obejrzeniem. Ale dobra adaptacja musi mieć w miarę solidną bazę literacką. W tym przypadku nie ma. 50 twarzy Greya przeczytałam w oryginale (bałam się sięgnąć po wersję w języku, który znam na wskroś). Z ciekawości. Tylko, że tej starczyło zaledwie na pół książki. Skapitulowałam…Szkoda czasu na pisanie o fabule i stylu. Zrobili to już inni. Książka niejakiej E.L.James zawsze interesowała mnie w kontekście ciekawego zjawiska popkulturowego. Nigdy jako dzieło literackie. Erica Mitchell (tak brzmi prawdziwe nazwisko autorki) idealnie wstrzeliła się w wydawniczą lukę, co zaprowadziło ją na szczyty list najlepiej zarabiających pisarzy. Dziś po luce nie ma śladu, bo zapełniły ją różnego rodzaju klony, których bohaterki, jak Anastasia, jęczą niezliczoną ilość razy, wzdychają i wywracają oczami. Niegrzeczna literatura dla kobiet, albo porno dla mamusiek to– jak pogardliwie nazywają ten gatunek literacki krytycy – sprzedaje się jak świeże bułeczki. A przecież autorzy tych książek nie wykazują się specjalną pomysłowością, podobnie jak ich wydawcy, którzy robią wszystko, by jednej książki od drugiej nie odróżnić (kajdanki, szpilki, maski obowiązkowo na okładce).
I teraz Grey trafia do repertuaru kinowego. Organizatorzy pokazów od kilku tygodni oferują bilety w przedsprzedaży. Szaleństwo! Najwyraźniej chętnych na tanie erotyczne podniety nie brakuje. Ale ja cegiełki do sukcesu filmu nie dołożę. Jeśli i Ty nie masz na to ochoty. To dobrze się składa. Bo mam dla Ciebie świetną filmową alternatywę.
Obraz nie jest bynajmniej nowy, bo z 2002 roku. Możesz go zatem obejrzeć bez uprzednich starań o zakup miejsc w najlepszym rzędzie. W kameralnym towarzystwie, w domowym zaciszu – zamiast na zatłoczonej kinowej sali. Z kieliszkiem wina zamiast plastikowego kubka Coca-Coli. Dobry nastrój dostaniesz gratis w zestawie!
Sekretarka w reżyserii Stevena Shainberga to niezależna produkcja, za którą nie stoją wielkie studia filmowe i ogromne pieniądze. Budżet Sekretarki wynosił zaledwie 4 mln, podczas gdy 50 twarzy Greya – dziesięć razy więcej. Mimo wszystko, ten ostatni przypomina TVN-owską produkcję, z tym, że zrobioną z większym rozmachem, gdzie wizualna efektowność stara się zatuszować fabularną nijakość. Love story Shainberga, choć nakręcony za niewielkie pieniądze ponad dekadę temu, wciąż zachowuje świeżość i oryginalność. Z przyjemnością (i to po raz trzeci!) wróciłam do niego po latach! Choć Sekretarka nie jest komedią, to nie można jej brać całkiem na poważnie. Błyskotliwy scenariusz jest nieprzyzwoicie zabawny. A Maggie Gyllenhaal gra fenomenalnie.
Lee Holloway, dziewczyna, która sytuacje stresowe odreagowuje poprzez akty samookaleczania, po zwolnieniu ze szpitala psychiatrycznego próbuje ułożyć sobie życie. Zaczyna umawiać się na randki z Peterem, który podobnie jak ona, przechodził załamanie nerwowe. Ale Lee nie bardzo potrafi zaangażować się w związek. W tym czasie zatrudnia się na stanowisku sekretarki w biurze prawnym pana – uwaga! – Greya (zbieżność nazwisk z bohaterem książki E.L.James przypadkowa). Między pracownicą i jej przełożonym zaczyna iskrzyć. Wkrótce okazuje się, że prawnik ma specyficzne upodobania seksualne. Dzięki szefowi udaje się Lee odkryć fascynujący obszar erotycznych podniet, prowadzących do spełnienia.
Reżyser Sekretarki woli subtelność od dosłowności (to jest właśnie to, czego brakuje prozie E.L. James). W filmie Shainberga nie ma ani jednej sceny miłosnej, są za to sugestywne, ale wciąż wizualnie delikatne, sceny perwersji wzbogacone znakomitą muzyką, które niosą z sobą znacznie więcej seksualnego napięcia niż zwykle prezentowanie pościelowej akrobatyki lub zabaw w czerwonym pokoju bólu Christiana Greya.
Na zachętę zwiastun Sekretarki.