BIRDMAN, CZYLI NIEOCZEKIWANY BRAK ZACHWYTU
Tu wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku. Aktorzy grają koncertowo, jazzowe beaty dudnią w głośnikach, a kamerzysta kręci popisowe piruety. Alejandro González Iñárritu, niczym czarodziej, zaciera granice miedzy jawą i snem. Z radością dziecka odpala jedną petardę za drugą. Rezultat spektakularny, za którym – niestety – nie kryje się zbyt wiele. Tematyka Birdmana gubi się w efektach, a losy bohaterów ostatecznie pozostają nam obojętne.
Nie zrozumcie mnie źle. Birdman to kino najwyższych lotów. To film nieprzyzwoicie dobry, który wielokrotnie zachwyca i zaskakuje. Doskonale zagrany i nakręcony. To obraz świeży, nowatorski i wizjonerski. Ale tylko w formie. W części fabularnej Iñárritu sięga po wątki wielokrotnie ograne i opatrzone. Po pierwsze, mamy tu aktora w średnim wieku, który przez lata marnował się w historiach o superbohaterach (tytułowy Birdman) i przez co zapracował sobie bardziej na łatkę celebryty niż aktora. Teraz próbuje wrócić na szczyt w klasycznym repertuarze, grając i reżyserując sztukę na Broadwayu na podstawie prozy Raymonda Carvera, What We Talk About When We Talk About Love. Po drugie, obserwujemy ojcowską próbę odbudowania nadszarpniętej relacji z córką. Tu bez zaskoczeń: zajęty karierą ojciec nie dbał o córkę, ta wylądowała na odwyku. Teraz stają się sobie bardziej bliscy, ale Iñárritu jakoś nie bardzo kwapi się, by wejść z kamerą pomiędzy tę dwójkę i pokazać co się tam właściwie dzieje. Tuż obok toczy się dyskusja na temat wyższości kultury nad popkulturą (która – jak zawsze – sprowadza się do satysfakcjonującego remisu) i na temat roli mediów społecznościowych we współczesnym świecie (relacjonowany na twiterze i you tubie przemarsz głównego bohatera w gatkach po Times Square, znacznie zwiększa ilość sprzedanych biletów). W sumie nic nowego, podobne tematy tylko w zeszłym roku znalazły się w kilku innych filmach, wspomnę chociażby Mapy gwiazd czy Sils Maria.
Meksykański reżyser wprowadza nas w artystyczny świat. Od kulis. Z kamerą krążymy po ciemnych i wąskich korytarzach (prawdziwego) teatru St. James Theatre na West 44th Street. Zaglądamy do garderoby, do pracowni krawieckiej, wspinamy się na dach rozświetlony neonami Broadwayu, biegniemy za bohaterem po zatłoczonym Times Square. W uszach dudni perkusja Antonio Sancheza, który co jakiś czas niespodziewanie pojawia się w kadrze. Operator, Emmanuel Lubezki, niczym wytrawny tancerz kręci pokazowe piruety. Kamera szybuje wysoko w powietrze, tak że widzimy kontury teatralnej scenografii, wysoko zawieszone oświetlenie. Zazwyczaj jednak śledzi bohaterów. Ląduje im na plecach, czy zatrzymuje się tuż przed samym nosem. Wydaje się, że filmowy świat mamy na wyciągnięcie ręki, a jednak oglądamy go jakby przez szybę.
Jesteśmy tylko obserwatorami, których nie bardzo interesuje finał tej historii, bo ciężko kibicować komuś, kto sam nie wie, czego chce. Główny bohater, Riggan Thomson to postać złożona, która przemawia do nas w dwugłosie. Głosem Michaela Keatona i głosem Michaela Keatona z Batmana. Keaton vel Riggan Thomson chce osiągnąć sukces i wierzy, że stanie się to za sprawą broadwayowskiej sztuki, Keaton vel Birdman twierdzi, że powrót na firmament gwiazd jest możliwy tylko dzięki kontynuacji przygód superbohatera. Choć na ogół przewagę ma pierwsza opcja, to jednak wewnętrzna szarpanina aktora nie ustaje do ostatnich minut filmu. Trzeba przyznać, że pomysł Iñárritu na skonstruowanie centralnej postaci był prawie doskonały, zwłaszcza, że do dyspozycji miał aktora, którego losy są zbliżone do losów Thomsona (Keaton zabłysnął rolą Batmana, potem jego gwiazda nieco przygasła). Prawie doskonały, bo ów pomysł zapędził go w kozi róg, a nas posadził na teatralnej widowni w najdalszym rzędzie, skąd słabo widać, a emocji prawie nie czuć, choć aktorzy dają z siebie wszystko.Iñárritu sprawił, że na nowo rozbłysła gwiazda Michaela Keatona. Edward Norton po kilku gorszych latach (choć miał dwa udane epizody u Wesa Andersona) znów gra rolę wyrazistą, jak niegdyś w Podziemnym kręgu. Z wdziękiem partnerują im Emma Stone (choć nie wiem, czy nominacja do Oskara za drugoplanową rolę żeńską nie jest trochę na wyrost), Amy Ryan oraz Naomi Watts. Z kolei Zach Galifianakis, to kolejny po Steve Carellu komik, który udowadnia, że dobrze czuje się w dramatycznym repertuarze (bo wbrew temu, co twierdzi Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej rozdające Złote Globy, Birdmanowi do komedii daleko). Aktorzy na planie ponoć nie mieli lekko, bo praca z Meksykaninem do najłatwiejszych nie należy. Reżyser jest wielbicielem długich ujęć. I nawet gdy scena trwa 20 minut, a w ostatniej minucie coś mu się nie spodoba, potrafi krzyknąć: Cięcie! i scenę trzeba powtórzyć od samego początku. Pamiętacie tę scenę, w której Mike i Riggan ćwiczą tekst sztuki? Postać Sam pojawia się na scenie w ostatniej minucie, by zabrać Mike’a do garderoby. Emma Stone w wywiadach opowiadała, że tę 6-7 minutową scenę intensywnej wymiany zdań między Nortonem a Keatonem, zepsuła co najmniej kilka razy.
Spodziewałam się, że po 23 stycznia, moje oskarowe preferencje zmienią się co najmniej o 180 stopni. Choć uważam, że Iñárritu i spółka wykonali kawał dobrej roboty, to wciąż stoję murem za dotychczasowymi faworytami (Whiplash, Boyhood). Bo doskonały pomysł i mistrzowskie wykonanie to za mało, gdy emocji brak.