Jeszcze kilkanaście lat temu kultura miała swoje miejsce. Można powiedzieć świątynie. Książki leżały na półkach w księgarni lub kurzyły się bibliotece. Wieczór w teatrze to dopiero było święto, nic też dziwnego, że stroiliśmy się jak stróż w Boże Ciało. A sztuki oglądaliśmy w imponujących budynkach miejskich teatrów. Dziś wszystko się pomieszało. Światynie kultury padają jak muchy, a twórcy opuszczają je bez żalu pragnąc wyjść naprzeciw potencjalnego odbiorcy. Niespodziewanie kultura stała się zwykłym produktem. Jak para szpilek czy pasta do zębów. Spece od sprzedaży szybko pojęli że dobro kultury najpierw trzeba należycie wypromować, docierając do jak najwiekszej liczby zainteresowanych. Nawet jeśli oznacza to bliskie sąsiedztwo popcornu, cebuli czy ziemniaków. Czy to oznacza, że dobra kultury straciły swój elitarny charakter? Czy książka wrzucona do jednego wózka z mlekiem i parówkami, jest książką mniej wartościową? Czy londyński spektakl obejrzany w multipleksie się nie liczy, bo wieczór z tak zwaną kulturą wysoką uczciliśmy wielką porcją śmierdzącego popcornu?
Świat pędzi. Granice się przesuwają, a kultura traci swoje bastiony. Niegdyś na tematy kulturalne mogli wypowiadać się tylko artyści, krytycy i dziennikarze. Dziś do głosu dochodzą odbiorcy sztuki, w tym internauci, którzy mają wiedzę (choć niekoniecznie potwierdzoną tytułem magisterskim), pisarskie zacięcie i odrobinę samodyscypliny. Szczerze, z ręką na sercu … Kiedy ostatnio przeczytaliście rubrykę kulturalną w gazecie czy magazynie? Kiedy ostatnio udaliście się do kina czy teatru pod wpływem przychylnej recenzji dziennikarskiej? Czy może częściej kierujemy się opinią znajomych czy zaufanych blogerów, którzy uczciwie powiedzą no co warto wydać kasę, a na co lepiej nie wyrzucać pieniędzy w błoto? Broń Boże, nie twierdzę, że zawodowi krytycy piszą nieuczciwie czy pod czyjeś dyktando. Jednak przewaga blogerów polega na na tym, że startują z tej samej pozycji, co statystyczny Kowalski. Na szczęście, dzisiejszy świat jest pojemny i na tyle elastyczny, że jest w nim miejsce, zarówno dla profesjonalistów, jak i amatorów. A wspomniany Kowalski może wybrać, to co bardziej mu odpowiada.
Dziś już nie musimy planować podróży do Watykanu i stać godzinami w gigantycznej kolejce do Muzeum Watykańskiego czy do Londynu, by zobaczyć słynną wystawę poświęconą życiu i twórczości Davida Bowie. Multipleksy i kina studyjne oferują multimedialną wycieczkę po muzealnych zbiorach, bez przepłacania i stania w kolejkach. Podobnie jest z operą czy teatrem. Co prawda, dziś w dobie tanich przewoźników i hosteli za przystępną cenę, wyjazd do Wielkiej Brytanii na wymarzony spektakl na West Endzie, nie jest już fanaberią. O ile uda się zdobyć bilety, a z tym bywa różnie (patrz Hamlet z Benedictem Cumberbatchem, na którego bilety wysprzedały się w kilkanaście minut, choć przedstawienie zaplanowane jest dopiero na wrzesień 2015 roku). Ale powiedzmy sobie szczerze, ile kulturalnych wycieczek za granicę zniesie Twój roczny budżet na kulturę? Dlatego cieszy fakt, że kina (również te kojarzone z rozrywką dla mas) dostrzegły potrzebę wprowadzania do swojego repertuaru sztuki przez duże S. Są jednak tacy (patrz krytyk teatralny, Maciej Nowak), którym bliskie sąsiedztwo kultury wysokiej i dóbr materialnych typu gacie i skarpetki, przeszkadza tak bardzo, że na łamach Gazety Wyborczej miesza z błotem organizatorów pokazu. Czasem oglądam londyńskie i nowojorskie spektakle w multipleksie (choć częściej w zaprzyjaźnionym kinie studyjnym) i muszę przyznać, że nigdy nie dręczyły mnie dylematy pana Macieja. Bo na osobiste przeżywanie sztuki w żaden sposób nie wpłynął zapach popcornu, czy widok nowej kolekcji znanej sieciówki, na którą nieopatrznie zerknęłam w alejce sklepowej tuż przed seansem.
Czy idąc tropem myślenia wspomnianego krytyka, powinno się równać z ziemią wszystkie inicjatywy wychodzące z wysoką kulturą naprzeciw widzowi? Absolutnie nie. Weźmy na przykład największy w Polsce festiwal muzyczny, Open’er Festival, który co roku gości kilkadziesiąt tysięcy fanów nowoczesnej muzyki z kraju i zagranicy, i który od 2012 roku z powodzeniem wystawia najgłośniejsze polskie sztuki teatralne. Czy głośna muzyka, piwo, kiełbaski z rożna, to niewłaściwe towarzystwo dla kultury wysokiej? Twórcy jakoś nie mają problemu i chętnie pokazują swoje sztuki na plenerowych imprezach, czasem o nieprzyzwoicie późnych porach, za to z kompletem (lub nadkompletem) widowni. Zresztą teatr od dawna nie ma ochoty gnieździć się w teatralnych murach. Lubi przekraczać granice, zaskakiwać widza. Do dziś pamiętam (a było to lata świetlne temu) pokaz wałbrzyskiego teatru we Wrocławiu. Przedstawienie Made in Poland wystawiane było w zajezdni tramwajowej, a Eryk Lubos krzyczał z okna wynajętego mieszkania w typowym polskim blokowisku. Jakie to było fajne i nieprzewidywalne. Bo chodzi o to, że widz nie lubi rutyny. Wciskać się w galowy strój i maszerować do tak zwanego przybytku kultury. Nic dziwnego, że od jakiegoś czasu we Wrocławiu furorę robi spektakl teatru Ad Spectatores, 9 rekonstrukcja, w trakcie którego zaledwie 9 widzów zostaje przewiezionych autem w tajemnicze miejsce zbrodni (jedna z 9 piwnic na terenie Wrocławia), gdzie ogląda spektakl z perspektywy ofiar ustawionych przez zabójcę w zagadkowy układ.
Kultura nie tylko wychodzi naprzeciw wymaganiom widza, ale również do niego. Najkrótszą z możliwych dróg…Ile razy w miesiącu zajrzałeś do księgarni? A ile razy w tym czasie odwiedziłeś pobliską Biedronkę czy Lidla? Obstawiam wynik – co najmniej – 3:1. Od jakiegoś czasu dyskonty poszerzają swoją ofertę, nie tylko o ciuchy do biegania, markowe torebki, ale również o ofertę kulturalną (płyty cd, książki). Choć miłośników literatury bliskie towarzystwo Stephena Kinga, Joanny Bator czy Ignacego Karpowicza z cebulą i ziemniakami może bawić, to dopiero rachunek wprawi Cię w dobry nastrój. Gdy się okaże, że za książkę zapłaciłeś średnio 10 złoty mniej, a przy okazji zadbałeś o prowiant na przyszły tydzień.
Dożyliśmy fajnych czasów, gdy to nie widz zabiega o kontakt z kulturą. Ale to kultura walczy o jego względy i uwagę. Oferta jest tak bogata, że można przebierać jak w ulęgałkach. Kultura wysoka bez zahamowań romansuje z popkulturą, dzięki czemu staje się bardziej przystępna dla przeciętnego Kowalskiego. I tylko od niego zależy jak bardzo z tych zasobów skorzysta.