Gra tajemnic

BO W SZALEŃSTWIE JEST METODA

Praca z Alanem Turingiem do łatwych nie należała. A jednak szczytem marzeń wielu było dostanie się do dream teamu matematyka. Ten, komu udało się w kilka minut bezbłędnie roztrzaskać łamigłówkę zamieszczoną w 1942 roku  na łamach London Daily Telegraph, mógł liczyć na zaproszenie na test kwalifikacyjny, który bułką z masłem nie był. Podczas gdy w filmowej rzeczywistości zadaniu sprostała tylko dwójka aplikantów (w tym Joan Clarke – jedyna kobieta w męskim zespole i późniejsza narzeczona Turinga), historyczne źródła wspominają już o szóstce szczęśliwców. Twórcy filmu postanowili iść tropem zagadek i już w zwiastunie zamieścili ukryty kod ze słynnej krzyżówki, który pojawia się dokładnie wtedy, gdy Benedict Cumberbatch pyta się Are you paying attention?  No właśnie, czy zwróciliście uwagę?

7

Trudno jednak skupić się na kodach i łamigłówkach, gdy na ekranie pojawia się Benedict Cumberbatch.  I nie chodzi tu wcale o atrakcyjny wygląd aktora. Mowa raczej o ogromnej ekranowej charyzmie i magnetyzmie kreowanej postaci. Tylko pozornie w Turingu wiele jest z Sherlocka i pierwsze skojarzenia z bohaterem brytyjskiego serialu są jak najbardziej usprawiedliwione. Ktoś powie, że Cumberbatch miał ułatwione zadanie, bowiem po raz kolejny przyszło mu grać geniusza świadomego swojej nieprzeciętności i wyalienowanego ze społeczeństwa ekscentryka. Jednak Brytyjczykowi udała się jednak rzecz niesłychana – mimo licznych podobieństw, całkowicie zróżnicował te dwie postacie. To dowód na to, że „Cumberbatchmania” jest całkowicie uzasadniona, a za ładną buzią aktora kryją się ogromne pokłady talentu (poprzedzone przecież wieloletnim doświadczeniem). Nie będzie przesadą jeśli powiem, że to właśnie Benedict jest siłą napędową tego filmu, dopiero w dalszej kolejności – niesamowita historia życia (i śmierci) ojca sztucznej inteligencji.

4

Czas zająć się historią … Reżyser, Morten Tyldum (Bracia, Łowcy głów) wraz z autorem scenariusza, Grahamem Moorem, postanowili nieco nagiąć rzeczywistość. Choć zachowali pewien zarys wydarzeń, nie zmieniając nadto uczestników wydarzeń (jedyną całkowicie fikcyjną postacią w filmie jest detektyw Nock grany przez Rory Kinneara), to jednak na potrzeby filmu  wiele wątków uprościli, inne – podrasowali. I mimo niewielkiego doświadczenia filmowców (Moore debiutuje jako scenarzysta, Tyldum do tej pory zwykle romansował z kameralnym kinem europejskim) potwierdziła się reguła, że staż nie liczy się tak bardzo, jak dobry pomysł. Po ostatnich bardzo słabych filmowych biografiach (Żelazna dama, Kamerdyner, Jobs, Diana) wreszcie trafił się porządnie zrealizowany i odpowiednio wyważony filmowy życiorys.

Gra tajemnic rozgrywa się w trzech płaszczyznach czasowych. Tyldum skacze po życiorysie, przenosząc nas, raz do Bletchley Park, gdzie Turing wkrótce wykrzyknie „Eureka”,  raz w szkolne mury, jeszcze innym razem do szarego i smutnego komisariatu, gdzie mężczyzna będzie się tłumaczył z homoseksualnych wybryków, albo do zapuszczonego mieszkanie, gdzie byłej narzeczonej pokaże do jakiej ruiny doprowadziła go przymusowa chemiczna kastracja. Reżyser nie boi się mieszać w chronologii, gwałtownie przeskakiwać w wydarzeniach, tym samym Gra tajemnic daleka jest od tych wszystkich nudnych biografii, które z subtelnością słonia uderzają w sentymentalną nutę. W takich okolicznościach nawet melodramatyczne szkolne wspomnienia głównego bohatera stają się zjadliwe.

Twórcy nie mieli oporów przed ubarwianiem historii na potrzeby filmu. Wiele wątków odbiega bowiem, od tego, co zapisało się na kartach historii. I tak, maszyna skonstruowana przez matematyka otrzymała imię Christopher – od szkolnego przyjaciela i rzekomej pierwszej miłości bohatera (w rzeczywistości nosiła mniej sentymentalną nazwę Bombe), narzeczona Alana – Joan Clarke rozwiązuje słynny test kwalifikacyjny w niewiele ponad 5 minut i trafia do męskiego teamu „łamaczy kodów” (matematyczka brała udział w pracach zespołu Turinga, ale nie odegrała w nim większej roli), a Turing posądzony zostaje o szpiegostwo dla Rosjan (czego na próżno szukać w jego życiorysie). Nawet sama maszyna doczekała się stuningowanej wersji (scenograf tłumaczyła, że liczne czerwone kable miały sprawiać wrażenie krwi pompowanej do żył).

9Gra tajemnic zbytnio podkreśla, a miejscami nawet przecenia udział Turinga i jego zespołu w strategicznych decyzjach militarnych. Wygląda to trochę tak, jakby twórcy chcieli odkupić winy świata, zwłaszcza Wielkiej Brytanii za zły los, który spotkał geniusza po wojnie. Kraj, któremu Turing pomógł w najtrudniejszych chwilach odwrócił się do niego plecami skazując nie tylko na chemiczną kastrację, ale i rychłą śmierć. Tyldum miał zakusy by pociągnąć fabułę, aż do tego dramatycznego momentu. Nawet nakręcił scenę, w której bohater gryzie jabłko naszpikowane cyjankiem (prawdopodobna przyczyna śmierci matematyka, wzorowana – jak twierdzi biograf Andrew Hodges – na scenie z ukochanej bajki Królewna Śnieżka). Ostatecznie jednak reżyser scenę z filmu usunął, tłumacząc, że z etycznych powodów wolał skupić się na życiu geniusza i na jego osiągnięciach niż rozdrapywać sprawę samobójstwa. Co należy uznać za posunięcie właściwe.

Oprócz doskonałej historii i zachwycającego Cumberbatcha Norweg miał jeszcze jednego asa w rękawie. Mianowicie drugi plan. Znakomicie obsadzeni aktorzy zadziałali niczym trybiki w maszynie Turinga. Niezwykle charyzmatyczni i bezkompromisowi Mark Strong i Charles Dance, wiarygodny Rory Kinnear, rewelacyjni Matthew Goode (aż szkoda, że nie ma go więcej na ekranie), Allen Leech i Matthew Beard (niezwykle utalentowany chłopak, co zdążył już udowodnić w teatralnym Prześwicie). Na koniec urocza Keira Knightley w błyskotliwej kreacji, wreszcie na miarę swojego talentu. Zdaje się, że w filmie nie ma ani jednego słabszego ogniwa.

8Gra tajemnic to bardzo przystępny filmowy życiorys. Pomimo niezwykle tragicznego losu geniusza historię udało się opowiedzieć bez nadęcia i zbędnego patosu, za to z zaskakującą  lekkością. Nie zrezygnowano z humoru, którego filmowcy w biografiach bardzo często się boją (bo przecież nie przystoi kpić z wad geniuszy!). Tymczasem Tyldum trochę się wyśmiewa. Przecież geniusz to też człowiek. Co z tego, że ponadprzeciętnie inteligentny, kiedy w kontaktach międzyludzkich zupełnie sobie nie radzi, a słowa „flirt” nie ma w jego słowniku.

Wygląda na to, że Norweg  właśnie pokazał jak powinno się robić filmy biograficzne. Oby inni wzięli z niego przykład!

 

 

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s