CZY TE OCZY MOGĄ KŁAMAĆ?
Wielkie oczy to przede wszystkim prawdziwa historia amerykańskiej malarki Margaret Keane, która przez wiele lat godziła się na bezczelne zawłaszczanie jej talentu przez despotycznego męża. Ale reżyser, Tim Burton, dyskretnie przemyca w filmie ważne pytanie o granice sztuki: kiedy dzieło artysty traci swój unikalny charakter i staje się kolejnym produktem dla mas? Granica jest cienka. I sam Burton musi ją wyczuwać. Jego najnowszy film właściwie nie nosi znamion jego twórczości, przez co staje się produktem, który jest w stanie zadowolić niemal każdego. Nawet jeśli Wielkie oczy to – w pewnym sensie – produkt dla mas, to należy podkreślić, że amerykański filmowiec to wciąż gwarant najwyższej jakości, podobnie jak zaangażowani w projekt aktorzy.
Lata sześćdziesiąte XX wieku to czas niezbyt łaskawy dla kobiet. Nawet te najbardziej utalentowane nie mają szans na przebicie się w świecie rządzonym przez mężczyzn. Ów sytuację doskonale wykorzystuje świeżo upieczony mąż Margaret, Walter, spec od nieruchomości i „niedzielny malarz”, którego ambicje znacznie przewyższają talent. Walter Keane szybko wyczuwa potencjał drzemiący w pracach Margaret, które przedstawiają smutne dzieci z wielkimi (sarnimi) oczami. Zaczyna je sprzedawać, podając się za ich autora. Przypadkowe zdjęcie na „jedynce” popularnej plotkarskiej gazety przynosi artyście pierwszy rozgłos. Walter należycie wykorzystuje pięć minut sławy. Interes kwitnie, obrazy (albo ich reprodukcje) sprzedają się na pniu. Szczęście Waltera jest wprost proporcjonalne do nieszczęścia Margaret, która staje się niczym innym jak narzędziem w ręku męża.
Wielkie oczy to historia utalentowanej malarki. Przynajmniej z założenia. W rzeczywistości pierwszoplanową postacią staje się Walter, zaś cierpienia Margaret zostają zepchnięte na drugi plan. Christoph Waltz gra pierwsze skrzypce, co poniekąd znajduje uzasadnienie w historii i osobowości bohatera. Aktor, który ostatnio wyspecjalizował się w czarnych charakterach, w cudowny sposób szarżuje na ekranie. Podobnie jak jego „mocny w gębie” bohater, który nabrał pół świata, tak samo Waltz, za pomocą aktorskich sztuczek, mąci nam w głowie. Przesunięcie środka ciężkości opowieści powoduje, że traci na tym postać Margaret. Talent Amy Adams, a przede wszystkim wyczucie, z jakim aktorka konstruuje dramatyczne postacie, ratują główną bohaterkę przed filmowym niebytem. Interesujący jest drugi plan w Wielkich oczach, choć scenarzyści, Scott Alexander i Larry Karaszewski, mogli pokusić się o rozbudowanie wątku nieprzychylnego krytyka (świetny Terence Stamp) oraz hipsterskiego właściciela galerii (uroczy, jak zwykle, Jason Schwartzman).
Tim Burton przykłada ogromną wagę do wizualnej warstwy swoich projektów. W Wielkich oczach obficie skąpał kadry w kalifornijskim słońcu, przenosząc na taśmę filmową kolorystykę obrazów Margaret Keane. Muzyka doskonale komponuje się z fabułą: albo energiczny, głośny jazz w zatłoczonym klubie nocnym, albo liryczne Big Eyes w wykonaniu Lany del Rey, gdy Margaret płacze w pracowni. Zazwyczaj jednak melodia jest cicha i prawie niesłyszalna, jakby nie śmiała odwracać naszej uwagi od dynamicznie rozwijającej się fabuły.
Historia amerykańskiej malarki to nie jest pierwszy w karierze reżysera flirt z filmem biograficznym. W 1994 roku wyreżyserował Eda Wooda, obraz poświęcony jednemu z najgorszych reżyserów w historii kina. Mam nadzieję, że nagłe zerwanie Burtona z charakterystycznym stylem jest – tak jak dziesięć lat temu – tylko chwilowym kaprysem artysty, nie zaś próbą wdzięczenia się do odbiorcy kultury masowej.