Fabuła opiera się na sprawdzonym pomyśle i prawdę mówiąc, dość mocno wyeksploatowanym przez współczesną kinematografię. Pomimo to scenariusz do Mów mi Vincent w 2011 roku trafił na czarną listę – zestawienia najlepszych scenariuszy, które nie doczekały się ekranizacji. Historia relacji podstarzałego pijaczyny z dwunastolatkiem zainteresowała niedoświadczonego reżysera, Theodore’a Melfi, który na szczęście miał w zanadrzu Billa Murraya. Bez jego udziału projekt prawdopodobnie okazałby się tylko kolejnym filmem o nietypowej przyjaźni. Choć sam reżyser po premierze filmu w Toronto, pół żartem, pół serio opowiadał dziennikarzom, że zdecydował się na Murraya tylko dlatego, że nie mógł zdobyć Jacka Nicholsona.
Ale Murray nie był tylko back-up planem reżysera, stał się bowiem siłą napędową przeciętnego scenariusza. Aktor gra koncertowo. Nic też dziwnego, że za rolę zgryźliwego tetryka otrzymał nominację do Złotych Globów (w kategorii komedia / musical). Być może nagroda trafi w jego ręce, ale konkurencja nie śpi (Ralph Fiennes, Christoph Waltz, Michael Keaton, Joaquin Phoenix). Teraz w mediach toczy się dyskusja o oskarowych szansach Murraya, zwłaszcza, że w walkę o statuetkę włączyli się fani z całego świata. Ale rola Vincenta nie wymagała od aktora specjalnych wyrzeczeń, nie zrzucił wagi jak Matthew McConaughey do roli w Witaj w klubie, ani nie musiał pracować nad dykcją, jak Colin Firth w Jak zostać królem, co najwyżej pije całkiem sporo, ale chyba nie tyle dużo, by przebić Jeffa Bridgesa w Szalonym sercu. Poza tym, biorąc pod uwagę przygniatającą przewagę doskonałych męskich ról dramatycznych w tegorocznych wyścigach (czytaj: Benedict Cumberbatch, Eddie Redmayne, Steve Carell), nazwisko Murray może nawet nie zmieścić się na liście nominowanych. Pocieszeniem dla fanów może być doskonała forma 64-letniego aktora, który co chwilę pojawia się w interesujących produkcjach. W samym 2014 zagrał w Obrońcach skarbów, The Grand Budapest Hotel, miniserialu HBO Olive Kitteridge, a rola w Mów mi Vincent jest idealnym podsumowaniem tegorocznych wysiłków niestrudzonego mistrza.
Jednak atutem filmu Theodore’a Melfi nie jest wyłącznie pierwszy plan. Reszta obsady wcale nie pozostaje w tyle za Murray’em, zwłaszcza Melissa McCarthy w bardziej dramatycznym wcieleniu oraz zabawny Chris O’Dowd. Drażni jedynie wątek koszmarnie stereotypowej rosyjskiej striptizerki, Daki (w tej roli Naomi Watts), który spokojnie mógłby wylecieć ze scenariusza, bez uszczerbku dla fabuły. Zaskakująco dobrze radzi sobie debiutujący na ekranie Jaeden Lieberher. Jego bohater nie potrafi postawić się prześladującym go łobuzom ze szkoły. Ale o szkolnych kłopotach chętniej opowie niesympatycznemu sąsiadowi zza płotu, aniżeli własnej zapracowanej matce (Melissa McCarthy). To właśnie pan MacKenna stanie się życiowym nauczycielem małolata, choć zamiast wycieczek edukacyjnych, zabierze go w tournée po okolicznych klubach z panienkami, pubach i zakładach bukmacherskich. Jednak dzięki pomieszaniu perspektyw i zderzeniu dziecięcej naiwności z życiowym rozczarowaniem starca, lekcje życia zdają się pobierać obie strony. I nawet jeśli historię przyjaźni pijaczyny z dwunastolatkiem puentuje banalna, cukierkowa scena, to jednak warto wytrwać do końca seansu. Zwłaszcza dla mistrza Murraya.