Choć od ostatniej części przygód Harry’ego Pottera minęły trzy lata, Daniel Radcliffe wciąż musi mierzyć się z postacią małego czarodzieja. Haruje jak może, by odciąć uciążliwą metkę dziecięcego aktora. Przyjął kilka ról w niezależnych produkcjach brytyjskich (Mój syn Jack i Grudniowi chłopcy) oraz w horrorze Kobieta w czerni, z powodzeniem zmierzył się z trudną rolą teatralną w londyńskim spektaklu Equus, a nawet wdał się w krótki romans z telewizją (4-odcinkowy serial BBC, Zapiski młodego lekarza). Zeszły rok był jednak dla Radcliffe’a najbardziej pracowity i różnorodny pod względem ról, które przyjmował. W świetnym Kill Your Darlings wcielił się w rolę poety Allena Ginsberga, a w niszowym Słowo na M zagrał geeka, który próbuje zdobyć serce dziewczyny, zaś we wchodzących właśnie na ekrany polskich kin Rogach jest diabłem w ludzkiej skórze. I chociaż z tych trzech tytułów, najmniej podoba mi się ekranizacja książki Joe Hilla, to jednak to Radcliffe wypada tu najlepiej, jednocześnie stając się najmocniejszym atutem filmu.
Portretowany przez brytyjskiego aktora Ignatius Perrish zostaje oskarżony o bestialskie zamordowanie swojej dziewczyny Merrin (Juno Temple). I choć – z powodu braku dowodów – niczego mu nie udowodniono, lokalna społeczność już dawno wydała na niego wyrok. W ich oczach stał się diabłem w ludzkiej skórze zanim jeszcze wyrosły mu rogi, faktycznie przeobrażając go w nadludzką kreaturę. Początkowo Ig próbuje pozbyć się uciążliwego diabelskiego atrybutu. Jednak zauważa, że rogi dają mu przewagę nad ludźmi, którzy bez zażenowania wyznają mu najmroczniejsze, najbrzydsze sekrety. Nic też dziwnego, że chłopak postanawia wykorzystać tajemną moc poroża, by odnaleźć prawdziwego mordercę dziewczyny. A i zabawić się przy tym nie zaszkodzi.
Rogi, które pojawiły się na ekranach polskich kin dokładnie w Holloween, stanowią gatunkową hybrydę, łączą elementy czarnej komedii i horroru. Ciągła zmiana intonacji, którą serwuje nam francuski reżyser Alexandre Aja jest początkowo intrygująca, ale niestety pod koniec seansu nuży. Choć trzeba przyznać, że Radcliffe dwoi się i troi, by przed upływem dwóch godzin żaden widz nie zdezerterował z kinowej sali. Jeśli zostałam na swoim miejscu, to tylko ze względu na udaną kreację Brytyjczyka, bo reżyser bezczelnie pozbawił mnie frajdy rozwiązywania zagadki morderstwa już w pierwszej połowie filmu. Odrobina subtelności by nie zaszkodziła.