W londyńskiej wersji Króla Leara Sam Mendes nie poszedł na skróty. A przecież mógł! Mając do dyspozycji tak świetnego aktora jakim jest Simon Russell Beale, reżyser mógł wystawić mniej lub bardziej przyzwoitą wersję Leara, nie odbiegającą zbytnio od tego, co do tej pory widzieliśmy na teatralnych deskach. Na szczęście postanowił zrobić ją po swojemu, akcentując odmienne znaczenie tego szekspirowskiego tekstu. Zdiagnozowanie u króla demencji nie tylko okazało się zabiegiem chwytliwym, ale na dodatek wyróżniło tę sztukę na tle innych adaptacji.
Lear według Mendesa bywa despotyczny i okrutny tylko w pierwszych scenach przedstawienia. Bo z każdą kolejną minutą zwątpienie i otępienie zabijają jego władczość. Widz staje się mimowolnym świadkiem przeobrażenia bezlitosnego władcy w bezbronnego starca, osuwającego się w najciemniejsze zakamarki swego coraz to bardziej szwankującego umysłu. Zebranie myśli przychodzi mu z trudem, tak samo jak stwierdzenie, co jest prawdą, a co jedynie halucynacją. Zaczynają się problemy z chodzeniem, które zdradzają objawy choroby, tak samo jak trzęsąca się bezwiednie ręka czy nerwowe drapanie się po udzie. Trzeba przyznać Simon Russell Beale odrobił lekcje z geriatrii. Każdy ruch tego sędziwego, schorowanego bohatera jest nie tylko przemyślany, ale i podparty medycyną (aktor sumiennie przygotowywał się do roli, czytając medyczne opracowania i spotykając się z lekarzami). Tu nie ma miejsca na udawanie!
Sam Mendes w Polsce kojarzony jest przede wszystkim z oskarowym American Beauty, albo z przygodami agenta 007 (Skyfall), rzadziej z teatrem. Jednak patrząc na jego życiorys, ma się wrażenie, że większość swojej pracy twórczej spędził właśnie w teatrze (wystawia nieprzerwanie sztuki od 1990 roku). Z Simonem Russellem Beale’em po raz pierwszy współpracował przeszło 25 lat temu, przy okazji innej adaptacji innej szekspirowskiej sztuki. Potem wielokrotnie ich twórcze drogi krzyżowały się. Mendes doskonale znał możliwości aktora i dał mu taką rolę, w której mógł je zaprezentować w całej okazałości.
Reżyser wszystkie karty postawił na aktorstwo. Słusznie. Nie ma tu wyszukanej scenografii, muzyki, a nawet kostiumy (choć gustowne, i ciekawie uwspółcześnione) tworzą wyłącznie tło. Dzięki temu aktor jest najważniejszy i od niego zależy, czy słowa padające ze sceny będą miały właściwy wydźwięk. Ale o to nie trzeba się zbytnio martwić, w końcu Mendes zatrudnił najlepszą trupę aktorką. Zadbał też, o to postaci były odpowiednio odbierane. Beale’owi kazał zgolić brodę, by nie wyglądał jak Święty Mikołaj, zaś Olivia Vinall – z powodów znanych tylko reżyserowi – na potrzeby roli pożegnała się z blond czupryną.
Sam Mendes, mimo, że najchętniej przygląda się kondycji psychiczno-fizycznej tytułowej postaci, nie zapomina również o pozostałych bohaterach sztuki. Dzięki temu wszyscy są tu pełnoprawnymi uczestnikami wydarzeń spisanych przez Szekspira. Każdy z bohaterów, od trzech sióstr zaczynając, poprzez ich mężów i kochanków, a na Błaźnie kończąc, jest barwny i nie chowa się w cieniu. Co pewnie jest również zasługą nietuzinkowej obsady aktorskiej. Rewelacyjnie spisały się odtwórczynie ról złych sióstr (Kate Fleetwood jako Goneril i Anna Maxwell Marin jako Regan). Mendes należycie wyeksponował różnice w ich charakterach oraz ich odmienny, choć jednakowo podły stosunek do ojca. Choć obie okazały się do szpiku złe, to miały jednak ku temu inne powody. Tymczasem Kordelia (Olivia Vinall), ze swym sarnim spojrzeniem i niewinnością w głosie jest na scenie uosobieniem dobroci i szczerości. Nie brakuje również mocnych i wyrazistych męskich charakterów. Adrian Scarborough – jako Błazen – jest niezbyt mądry, ale nie na tyle głupi, by nie zauważyć pierwszych oznak choroby i słabości swojego pana. Stephen Boxer w roli nieszczęsnego i oszukanego hrabiego Gloucester jest ujmujący i chwyta za serce. W pamięć wryją się także role Sama Troughtona (zły i postępny Edmund) oraz Toma Brooke’a (obłąkany Edgar).
Trudno w kilku zdaniach oddać emocje, które wywołuje Król Lear. Ale zapewniam, że wzruszeń nie brakuje. Jeśli zdecydujecie się kiedyś obejrzeć dzieło Sama Mendesa uwierzcie mi, że ze spektaklu wyjdziecie głęboko poruszeni. Ale przecież o takie emocje w teatrze chodzi!