SzczęścieDziękujęProszęWięcej zadebiutowało w Sundance w 2010 roku. Biorąc pod uwagę reżyserskie początki aktora, skromny budżet oraz bardzo kameralny klimat, nagroda publiczności na najbardziej prestiżowym z festiwali musiała być zapewne ogromnym wyróżnieniem dla początkującego filmowca. Prawdopodobnie potencjał aktora zauważyli już wcześniej nietuzinkowi aktorzy, którzy bez wahania zgodzili się wziąć udział w tym skromnym projekcie (Kate Mara, Malin Akerman, Zoe Kazan, Richard Jenkins). Nie dziwi fakt, że Szczęście… znalazło uznanie sundance’owej widowni, bo to bez wątpienia jeden z bardziej ciepłych i ujmujących filmów jakie widziałam. Mimo paru słabszych stron, całość zwyczajnie zachwyca prostotą i rozgrzewającym serca przesłaniem.
SzczęścieDziękujęProszęWięcej to próba połączenie trzech historii. Historii jakże różnych, choć koniec końców sprowadzających się do tego samego mianownika. Miłości.
Sam Wexler (Radnor) to ambitny, młody aspirujący pisarz, mówiący o sobie dzieciak z przedmieścia z dobrego domu. Jego powieść, z którą wiązał spore nadzieje nie spotkała się z ciepłym przyjęciem w wydawnictwie, a dziewczyna właśnie spakowała walizki. Gdyby nie Rasheen (Michael Algieri), mały czarnoskóry chłopiec, który, jak wydawało się Samowi zgubił się w metrze i pewna barmanko-piosenkarka o wdziecznym imieniu Missisipi (Kate Mara), świat byłby beznadziejny.
Mary Cathrine (Zoe Kazan) przeżywa poważny kryzys w związku z Charliem (Pablo Schreiber). Mimo ogromnej miłości, która ich łączy nie są w stanie dogadać się co do przyszłości ich relacji. Charlie marzy o pracy i przeprowadzce do słonecznego Los Angeles, tymczasem Mary nie wyobraża sobie życia z dala od Wielkiego Jabłka.
Tymczasem Annie (Malin Akerman) cierpiąca na rzadką chorobę i ukrywająca łysą głowę pod kolorowymi turbanami próbuje znaleźć szczęście w miłości. Problem w tym, że jak magnes przyciąga złych facetów, którzy tylko ją ranią. Zapatrzona w męskie ciała atrakcyjnych mężczyzn, nie zauważa korporacyjnego kolegi – poczciwego, do-rany-przyłóż Sama (Tony Hale). Sam Nr 2 (będzie go potem tak nazywać) skradnie jej serce, mimo, że daleko mu do typu macho, a ze swoim wyglądem z powodzeniem mógłby robić balonowe zwierzątka na dziecięcych przyjęciach urodzinowych niezwykle pogodną osobowością i dobrocią wypisaną na twarzy.
Nie wszystkie historie absorbują jednakowo. Opowieść o szukającej miłości femme fatale – Annie ma znacznie więcej uroku, ciepła i humoru niż mdła, nijaka i najwyraźniej prowadząca donikąd historia związku Mary-Charlie. W zasadzie (mimo mojego uwielbienia dla Zoe Kazan) nie znalazłam sensownego uzasadnienia na umieszczenie jej w scenariuszu. Znacznie lepiej radzi sobie też postać Sama Wexlera, kiedy zawiera kontrakt na trzy dni i noce z Missisipi, a przy okazji opiekuje się znalezionym w metrze malcem (chociaż sam pomysł przygarnięcia kilkuletniego chłopca do domu, bez zastanawiania się nad konsekwencjami był nieco ryzykowny).
Radnor w swoim filmie nie jest ani oryginalny, ani bez wad. Odmówić jednak nie można mu jednego – ciepła, uroku i wrażliwości. Single, niespełnieni artyści, nieszczęśliwie bądź szczęśliwie zakochani, a w tle Nowy Jork (tu, jak zauważają amerykańscy recenzenci, wyjątkowo słoneczny, czysty i przyjazny, trochę jak z filmów Woody’ego Allena)… Tak, wszystko już było. Na szczęście Josh Radnor, jeśli skorzystał z doświadczeń innych to zrobił to wyjątkowo dobrze.
Zoe Kazan tam gra, nie Kravitz 😉
PolubieniePolubienie
Racja, myślałam o Kazan, napisałam Kravitz. Już poprawione.
PolubieniePolubienie